Lecę dalej z tematem! Kolejna część rozdziału I.
Tymczasem,
Dalemieux, dalej sapał groźnie nad mapą. Gdy tajniacy skończyli naradę i
powrócili do Valdo, strzeżonego już przez drugą z kolei zmianę ochrony, uniósł
ku nim wzrok szaleńca.
Lepiej
powiedzcie, wycedził, kto wam zapłacił za cały ten cyrk. Żeby mnie
wrobić. Robicie mnie w konia i myślicie, że nic nie wiem. Robicie ze mnie
wariata. Ale ja wiem, gdzie jeszcze wczoraj było na mapie Taured! A dziś,
kurwa, co tam jest? Niby nic? - zawył żałośnie - Może i kurwa, w szkole, nie byłem asem, ale przecież każdy wie, że
kraj, co istnieje od ponad tysiąca lat, nie może ot tak sobie zniknąć!
Nie zauważył nawet cichego
skrzypnięcia drzwi. Tłumacz, z tacką zapełnioną kawami w plastikowych
kubeczkach, stał dyskretnie pod ścianą, tłumacząc każde jego słowo. Gdy zapadła
cisza, po prostu wziął ostatni, czwarty kubeczek z kawą i wyciągnął go w stronę
Valdo, uśmiechając się uprzejmie.
Sam Valdo miał ochotę cisnąć
parującym kubeczkiem z latte, prosto w
ten jego durny, krzywiący się ryj. Czemu tego nie zrobił? Był po prostu
zmęczony. Tak naprawdę, chciał już po prostu wypić chociażby i cholerną kawę z
mlekiem; byleby nie odpowiadać na kolejne pytania. Łapczywie chwycił kubek,
obejmując go oburącz.
Aligatou. - rzucił, sam
nie wiedząc, skąd zna to słowo i co ono w ogóle oznacza. Może, był naprawdę
zbyt zmęczony.
Myślę,
że na dziś wystarczy panu przygód, panie... prezesie - odchrząknął jeden z
tajniaków.- Dowiedzieliśmy się
wszystkiego, co niezbędne. Pan pozwoli - uchylił uprzejmie drzwi - że eskortujemy pana do hotelu. Jutro przed
panem... dużo pracy.
Komisarz miał tutaj na myśli
konsultację z lekarzem specjalistą, tudzież zbadanie kilku marnych tropów w
postaci, dajmy na to, firmy bardzo podobnej z nazwy do tej , z którą pan prezes
rzekomo miał się kontaktować. Ale Valdo o mały włos, zachłysnąłby się kawą. A
jednak, w coś jest wrabiany! A tak sobie myślał, że to takie dziwne, że sami mu
przysłali tamto zaproszenie... A gówno,
za darmo nic nie dostaniecie. Przecież żadnej teczki nie mam, żadnych
projektów! - pomyślał z ulgą, układając sobie historię po swojemu, w
całość. Zapewne Japońce chcą przejąć za darmo to, za co tamci mieli zapłacić i
wariata z niego robią; stąd też ta cała szopka. Ale oto i potknięcie; myślą, że
mają go w szachu, że już im zaufał. On się tak łatwo nie da; w hotelu, wykona
kilka stosownych telefonów do W.U.N.S. . Mendy, zapewne mają podsłuchy; ale
przecież, W.U.N.S. nie pozwoli aby tak cenny człowiek, jak on, Valdo Dalemieux,
został zakładnikiem tych karakanów! Niczego na niego nie mają. Teczka
przepadła. Lata sobie pewno gdzieś tam, nad jakąś pustynią... A jednak, mam w życiu pierdolone szczęście -
pomyślał Valdo, biorąc ostatni łyk kawy - Ostatecznie,
nawet zguba wychodzi na dobre...
Dalemieux stwierdził, że skoro robią
z niego kretyna, to on, przynajmniej chwilowo, dalej tego kretyna powinien
strugać. Z rozbrajającym uśmiechem, sięgnął po portfel. W jego dłoni, spoczywał
kolejny plik jenów, mało dyskretnie zakryty jakimiś wizytówkami..
To
mój hotel. - rzucił, popatrując z wyższością na tajniaków i tłumacza. - A jakby był jakiś problem z rezerwacją,
proszę mnie zawieźć tam. - wskazał na drugą wizytówkę, należącą do firmy, z
którą pan prezes, miał podjąć ważkie negocjacje. - Zresztą, znacie adres, dla kogo pracujecie. - mrugnął
porozumiewawczo do tajniaków.
Ci, spoglądali zdziwieni a to na
wizytówki, a to na siebie. Zapytali o coś tłumacza, który także wydawał się
zaskoczony. Cała trójka udała się więc za drzwi, gdzie doszło do ożywionej
dyskusji.
Panie
Shiba, nie kwestionuję pańskich kompetencji- jeden z tajniaków, wyraźnie
poirytowany, postanowił wyżyć się na tłumaczu - Ale jeszcze raz pana pytam: czy pan na pewno dobrze mu przetłumaczył,
że to wszystko co nam pokazuje, czym się legitymuje... nie istnieje? Że te
kłamstwa, już się kupy nie trzymają? My według niego pracujemy dla jakiegoś...
Xiaoming? Co to w ogóle za korporacja? Czy ja o czymś może nie wiem?-
sapnął ze złością - Słowo daję... gdyby
okazało się, że pan jest zamieszany w cały ten dziwaczny teatrzyk...
Ale sam pan
widzi, komisarzu! Adresy są prawdziwe... ale to tak, jak wtedy, gdy upierał
się, że Dubrovnik to Raguza. - wydusił przerażony Shiba - Facet idzie w zaparte. Sam pan widział, że
on szukał na tej mapie czegoś, czego nie było... do tego, nawet nie potrzeba
moich usług... aby zauważyć, jak bardzo wierzy w te swoje opowieści.
Albo dobrze
udaje! Za przeproszeniem, panie Shiba, ale o wielu rzeczach pan nie wie. Bo
tylko marnym aktorstwem można tłumaczyć te rzekome... poszukiwania.
Jest jedna
rzecz, która wyjaśniałaby te jego zachowania, ale... - tłumacz
przez chwilę się zawahał. - To teoria
paranaukowa. Teoria wieloświatów. Może... dla niego...rzeczywiście te rzeczy są
prawdziwe. Gdzieś tam, w jego świecie.
Czy
pan sugeruje, że on przybył z równoległego wymiaru? Panie Shiba, proszę tutaj
bajeczek nie snuć! Pan jest chyba tłumaczem, a nie kurwa, filozofem? Od
piętnastu lat pan współpracuje z Agencją i radzę panu nie wygadywać farmazonów,
jeśli panu posadka miła! - splunął drugi agent. - Forsa się zgadza, ale... Za mało, żeby tak ryzykować. Mam dość tego
pajaca. Na dołek go i po sprawie. Jeszcze teraz te wizytówki... jakieś
zaczepki, że niby pracujemy dla jego wymyślonych kumpli... dobrze go
przygotowali, teraz wyskakuje z prowokacją. Bo po co wariat miałby jeszcze
takie pierdoły fabrykować; a w ogóle po co miałby to wszystko na robić?
Bo to za
przeproszeniem wariat, panie komisarzu. Gdyby wariat myślał logicznie, to nie
byłby wariatem. -uśmiechnął się zmieszany tłumacz - Nie chcę niczego sugerować...
ale jeśli to jakaś pułapka, albo przykrywka... być może, należałoby sprawdzić,
dlaczego akurat wybrał sobie te adresy...
Prawda. - pstryknął
palcami drugi tajniak. - Swoje,
odbębniliśmy. Jeśli to poważniejsza sprawa, góra urwałaby nam łby za to, że
posłaliśmy go do zwykłego aresztu. Plus, może się burzyć o to, że nam zapłacił.
Powiedzmy, że... za transport. Trzeba go skonfrontować... zobaczymy, czego tam
szukał...
A jeśli
znowu okaże się, że szuka rzeczy, które nie istnieją? Albo, że ten oszołom, to
zwykły wabik?
Yuki, ile
takich spraw ze mną rozgryzłeś? Jajami trzęsiesz? Cała obstawa jest
zorganizowana. Nawet jeśli to jakaś pieprzona pomyłka, nie mam zamiaru puścić
go wolno. Do obserwacji i przekazujemy go górze. Najchętniej, to bym się go
jeszcze skuteczniej pozbył... - mruknął tajniak, dyskretnie
głaszcząc kieszeń płaszcza, w której najwyraźniej było jakieś skuteczne narzędzie. - Zawieziemy go tam, gdzie sobie życzy.
Poddamy obserwacji. Chciałbym, panowie, żeby ten sukinsyn wreszcie pękł... na
nerwy mi działają ci Europejczycy...
Dalszych
wątpliwości, już nie było. Obie strony najwyraźniej były zbyt zszokowane i zmęczone
zagadką człowieka z Taured.
Dalemieux, co prawda wyglądał na nieco przestraszonego, gdy zobaczył, że
niepozorny, elegancki samochodzik, którym tajniacy mieli go odwieźć do hotelu,
jest eskortowany przez dwa wozy policyjne. Wytłumaczono mu jednak, że to
wszystko ze względów bezpieczeństwa. A jednak, pomyślał. Wrobiony na amen.
Nawet władze państwowe są w to zamieszane...
Był już niemal pewien, że został
aresztowany. Przekręt nie wypalił, powtarzał
sobie. Może dlatego, był taki cichy i spokojny, gdy pod rzekomym adresem
hotelu, zastał okazałą galerię handlową? Uprzejmy pan Shiba, wyjaśnił mu,
wskazując na mapę miasta, oraz tabliczkę z nazwą ulicy , że znajdują się
dokładnie pod wskazanym przez niego adresem. Dalemieux, trwający w
postanowieniu, że nie da się złamać (te japońskie gryzmoły, wszystkie wyglądają
tak samo!), wymamrotał tylko, że adres na wizytówce, musiał być błędnie
zapisany. Następnie, zawieziono go pod adres rzekomej firmy, którą miał dziś
wizytować. Pomysł sam w sobie absurdalny - o godzinie pierwszej w nocy, mógł
tam rezydować jedynie cieć i spóźniona sprzątaczka. Prośbę jednakże spełniono.
Gdy oszołomiony Valdo, stanął pośród osiedla domków jednorodzinnych, nie mógł
wykrztusić z siebie ani słowa. W promieniu kilku kilometrów, nie było widać ani
jednego biurowca.
Poczuł, że ktoś kładzie mu dłoń na
ramieniu. To tajniak, najwyraźniej sam zmęczony poszukiwaniami nieistniejących
instytucji, postanowił zabawić się w
dobrego glinę. Jak spod ziemi, wyrósł w ślad za nim tłumacz. Tajniak, nadzwyczaj
spokojnym tonem, powiedział coś, co z pewną dozą wahania, zostało
przetłumaczone przez pana Shibę.
Pan
komisarz mówi, że to stara, cicha
dzielnica. Jedna z bardziej szanowanych. Sam się tu wychował. Tu nigdy
nie znajdował się ani jeden biurowiec. Tutejsze posesje, mają nawet po kilkaset
lat. Nikt nawet nie myśli o sprzedaży działek pod biurowce. Przykro mi, panie
Dalemieux. Pod wskazanym adresem, jest ogród miejski z kapliczką. I
herbaciarnia. Nie tego pan szukał, toteż nie możemy panu pozwolić tam się
udać.- tłumacz skinął uprzejmie głową. - W adres pańskiego, pięciogwiazdkowego hotelu, mógł wkraść się błąd, sęk
w tym, że taka sieć hoteli, w ogóle nie istnieje. Teraz, adres zaprowadził nas
do dzielnicy, w której nie ma ani jednej siedziby korporacji. Jeśli pan czuje
się oszukany, to na pewno nie przez nas. My też nie mamy podstaw, by panu ufać.
Pan komisarz radzi panu wyjawić pańskie prawdziwe motywy działań. Im szybciej
pan to zrobi, tym lepiej dla pana.
Nie wciskaj
mi tu kitu. - przerwał mu Valdo, wciąż z niedowierzaniem wpatrując się w
rząd latarnii, oświetlających staromodne, japońskie domostwa. - To
wszystko, jest ukartowane. Ja wiem swoje. Nic więcej wam nie powiem. Żądam
adwokata i kontaktu z ambasadą.
I to by
było na tyle. Sam odmówił współpracy. - podsumował tajniak, usłyszawszy, co
Dalemieux ma do powiedzenia. - Herbaciarnię
i okolice galerii, jeszcze się sprawdzi. Zaraz wyślę tam ludzi. Może to miała
być przykrywka, a ten dureń potraktował wszystko dosłownie. Idziemy! - popchnął
Dalemieux w kierunku radiowozów. -
Oczywiście, Shiba, podsunąłeś mi jeszcze jeden pomysł... już wiem, jak jeszcze
można go podpuścić...a ty nam w tym pomożesz...
Jakież było
zdziwienie Valdo, gdy policyjny kordon, odwiózł go, nie jak przypuszczał - pod
areszt, a całkiem porządny, czterogwiazdkowy hotel. Oczywiście, cały korytarz
był obstawiony mało dyskretnymi agentami policji; jego dwa wierni towarzysze
niedoli, oraz pan Shiba, odeskortowali go również pod drzwi apartamentu. Sam
apartament, mieścił się na piętrze dziesiątym, co miało uniemożliwić klasyczną
ucieczkę oknem - Dalemieux na akrobatę, to raczej nie wyglądał. Chociaż prezes
był dwa razy szerszy od kratki wentylacyjnej, tę, także dodatkowo
zabezpieczono. Przed drzwiami, postawiono dwóch potężnych, uzbrojonych
funkcjonariuszy. Pokój był zabezpieczony, na każdy możliwy sposób
Oto
i pański apartament - tłumacz uprzejmie otworzył przed Valdo drzwi. - Proszę chwilę zaczekać; posiłek dla pana
jest już w drodze. Rozumiem, że może pan odczuwać pewien dyskomfort, z powodu
tak licznej ochrony, ale póki nie mamy pewności co do pańskiego przypadku,
musimy zachować względy bezpieczeństwa.
Tajniak popchnął zdezorientowanego
Dalemieux przez próg. Drzwi od pokoju, zatrzasnęły się z hukiem, a klucz
szczeknął w zamku. Valdo, po raz pierwszy od wielu godzin, został w
pomieszczeniu sam.
Oczywiście, że pamiętał o
sterczących na warcie gorylach! Ale nie przeszkodziło mu to w pierwszym
odruchu, nerwowo szarpnąć za klamkę. Kurwa mać, zamknęli go! No, ale czego miał
się spodziewać? Widać, jednak coś tam do nich dotarło, że mają do czynienia z
nie byle kim. Valdo, rozejrzał się z uznaniem po pomieszczeniu. Standard, jak
najbardziej odpowiadał jego wymaganiom. Na pewno lepsze to, niż więzienna
prycza...
Dalemieux, wzdychając, rozsiadł się
na miękkim łóżku. Przymknął oczy. Gdzie popełnił błąd? Przez głowę, jak
szalone, przelatywały mu strzępki obrazów; wspomnienia incydentu, od którego
wszystko się zaczęło. Nie będzie się z niczego tłumaczyć tym Japońcom. Teraz,
sam zaczynał powątpiewać... w to, czy nie jest pionkiem w jakiejś większej
rozgrywce. Pionkiem, jednym z wielu, zbijanych w pierwszej kolejności. I on...
naprawdę nie miał... o niczym pojęcia.
Nie miał również zamiaru -
przynajmniej na razie - mówić o tym, że kilka tygodni wcześniej, odwiedzili go
dziwaczni kontrahenci w czerni. Zjawili się pod siedzibą ViDal i bynajmniej nie
byli Japończykami. Ciężko zresztą powiedzieć, kim byli. Czarna limuzyna z
przyciemnionymi szybami, którą podjechali pod firmę, wzbudziła taki respekt
pośród ochrony i trzech sekretarek, że nikt nie kwestionował ich żądania, w
postaci natychmiastowego widzenia z panem prezesem Dalemieux. Tajemniczy
goście, dowodzeni przez nobliwego eleganta w czerni, zniknęli w drzwiach jego
gabinetu.
Prezes
akurat pochłaniał obfity lunch, w postaci sterty kanapek z tuńczykiem. Między
jednym a drugim kęsem, usłyszał skrzypnięcie drzwi.
- Czefo ho
kuwy ędzy? - wybełkotał z ustami wypchanymi rybą - Jak mófem, żeby nie
pfefkadzać...
Nie do
końca przeżuty jeszcze kęs kanapki, wylądował na eleganckiej wykładzinie.
Prezes, niemal się nim zachłysnął, widząc wycelowaną w siebie czarną,
błyszczącą lufę glocka. Mierzył do niego wysoki, siwiejący mężczyzna w czarnym
prochowcu i przyciemnianych okularach.
- Tylko żadnych
durnych sztuczek. - wycedził. - Ochrony i tak dalej.
- Nie
trzymam forsy w sejfie! - jęknął Dalemieux - To spółka państwowa! Na rządowym
koncie...
- Prymityw.
Że niby forsy chcemy.- krzepko wyglądający starszy pan, prychnął w kierunku
swojej czteroosobowej obstawy, nie spuszczając Valdo z celownika - Taką forsą,
jakiej ty nie masz, nędzny knurze, to ja mogę sobie całe Ossonegro wytapetować.
I jeszcze na podtarcie dupy starczy.
- Czego
więc chcecie? Kto was przysłał? Naczelnik? - wyjąkał Dalemieux, czując strużki
potu na plecach. - Przecież było dogadane, że dostarczymy, jak tylko Kral...
- Właśnie.
- przerwał mu osobliwy gość - Inżynier Egon Kral. Bardzo mnie to cieszy, że się
rozumiemy. Nas, nikt nie musi przysyłać. Sami się przysyłamy, gdy zajdzie taka
potrzeba. Mógłbym cię teraz kropnąć, prawda, mój drogi Valdo? Ale nie zrobię
tego, póki masz dostęp do czegoś, na czym mi zależy. Nie lubimy... zbędnego
zamieszania. Bo, o ile się nie mylę, inżynier Kral to twój wielce zasłużony
przodownik pracy, prawda Valdo?
- A, Kral!
- Dalemieux nagle się ożywił, słysząc, że to nie o niego chodzi tej osobliwej
delegacji - A to trzeba było tak od razu, hje, hje! Inżynier jest zapewne w
hali testów... dogląda projektu... zaraz poproszę Tanję, coby zaprowadziła
szacownych panów...
Dłoń
prezesa, odruchowo powędrowała ku skomplikowanej machinie telekomunikacyjnej,
która to służyła prezesowi do kontaktu ze światem zewnętrznym i wydawania
rozlicznych dyspozycji. Ale nie zdążył nawet chwycić za słuchawkę. W mgnieniu
oka poczuł, jak jeden z ludzi starucha, chwyta go za nadgarstek, aż kość
chrupnęła.
- Czy ty
myślisz, że ja potrzebuję asysty twojej biurwy? Sam potrafiłbym trafić do tego
podstarzałego karaczana! - huknął staruch, zbliżając niebezpiecznie lufę do głowy
prezesa - Jak to to śmierdzi, doprawdy, jak knur. - skrzywił się z niesmakiem,
patrząc na oblanego potem Valdo - Puść go, bo jeszcze się zesra. - skinął na
podwładnego - Mówiłem, że nie lubimy zbędnego zamieszania. Paradowanie po
twojej firmie, nie wchodzi w grę. Ty, masz od wszystkiego ludzi, Valdo. Ja,
również. Masz dziś szczęśliwy dzień, knurze. Jak pokażesz, że umiesz ładnie
śpiewać, dołączysz do mojego chóru. Możesz być częścią czegoś wielkiego, Valdo.
Czegoś, co jest większe, niż twoje ego i dupa razem wzięte.
- Ale czemu
ja? - jeknął prezes, masując obolały nadgarstek - Dlaczego nie możecie po
prostu iść do tego dziada i sami z nim to załatwić?
- Mało
wiesz jeszcze wiesz o Kralu, mój drogi Valdo. - starzec uśmiechnął się pod
elegancko przystrzyżonym wąsem - A jeszcze mniej o tym, co trzyma w swoim
archiwum. W szufladce, z literą ''I''?
- Błagam,
tylko nie ''INFRASTRUKTURA- ODRZUT''! - zawył Dalemieux - To radary do
nakierowania bomb i nawet ta...bomba...prototyp ulepszenia... na zlecenie W.U.N.S.
... Nie mogę!
- W
szufladce na ''I'', pod fiszką ''INNE''. - uśmiechnął się staruch, mając
najwyraźniej ubaw z tego, z jaką łatwością można wyciągnąć z tego przerażonego
spaślaka, tajne dane wojskowe.
- A... to nie o broń wam chodzi? A co
on tam może trzymać, e? - Valdo zmarszczył brwi -Pewno jakieś nieudane
projekty, co tam nie przeszło, bo się na koszta nie zgodzili... Kazałem
wszystko przechowywać; może się kiedyś przyda...
- Brawo,
Valdo. A jednak, potrafisz myśleć. Wyobraź sobie, że tam znajduje się
prawdopodobnie coś, co może się bardzo komuś przydać. Skoro ty nakazałeś opisać
broń atomową, jako nieudany projekt infrastruktury... Dlaczego stary Egon
miałby być gorszy? - staruch uśmiechnął się chytrze - Twoja ochrona, jest taka
problematyczna... - cmoknął z niezadowoleniem
- Ciężko się dostać do jego biura, bez zwracania na siebie uwagi. Ale
pan prezes, może wejść wszędzie, o ile ruszy z tego pieprzonego fotela swój
gruby zad! - huknął, aż rzeczony prezes zadrżał na swym tronie. - I w ząbkach
przynieść wszystko... o co się go poprosi. Tak, żeby sprawa pozostała tylko
pomiędzy nami, Valdo.
- Ale co wy
chcecie od tej makulatury Krala? Jeśli chcecie konkretnych projektów, to się
możemy dogadać... zrobimy ustawiony przetarg, sprzedam wam do użytku wyłącznego
po cenie, że tak powiem, śmiesznej... zorganizuję spotkanie; Naczelnik nie musi
nic wiedzieć... - sapnął mocno już zdezorientowany Valdo.
- Pierdolą
mnie twoje kable, antenki i bomby, Valdo. Czy ty głupa rżniesz, czy myślisz, że
każdy tu przyłazi się kłaniać w pas i ubić lewy interes?! - wściekł się po raz
kolejny staruch - To nie jest interes. To rozkaz. Gardzisz Kralem, a większe
jaja ma od ciebie. Przynajmniej w kwestii ochrony projektów. Chodzi tylko o
taką jedną teczkę. - lufa glocka, ponownie zbliżyła się do spoconego czoła
prezesa - Powiedz mi, czy ten zad aż tak ci w ten fotel wrósł, że nie wiesz, co
się w twojej firmie dzieje?! Nigdy nie widziałeś niczego podejrzanego?!
Valdo
niespodziewanie zamilkł; jak gdyby się nad czymś zastanawiając. Spuścił wzrok;
nie chcąc prawdopodobnie myśleć o wycelowanej w niego lufie pistoletu.
- Różne
rzeczy mówią o Kralu. - wymamrotał - I on sam, pierdoli czasem i farmazony.
Ale, to ja mu pomogłem się odbić od dna. Siadł na dupie. Żadnych szalonych
pomysłów. Robi, co mu każę. Trochę wybrzydza z projektami dla Naczelnika, ale
mam jeszcze innych. Ale Kral, to kura znosząca złote jaja... chociaż gadali, że
trzyma w papierach dziwne rzeczy. Wicedyrektor działu radiokomunikacji gadał...
Ale co ma mnie obchodzić, co gadają, hje, hje? - Valdo wybuchnął histerycznym
rechotem - Dla mnie się liczy, jaki ja mam z tego zysk! Po cholerę mam słuchać,
co gada Sarkovic? Pewnie stołka mu się zachciewa...!
Poczuł w
tej chwili, jak lufa napiera na jego skroń.
- Błąd, mój
drogi Valdo - westchnął staruch - A więc, jeszcze raz. Co takiego osobliwego
powiedział ci ten... Sarkovic?
- Mówił,
że... że... - Valdo drżąc, przełknął ślinę - Że nie rozumie, po co tego Krala
tu ściągnąłem. Że są towarzysze, tacy jak on, bardziej zasługujący na to
stanowisko... Że Kral jest nawiedzony i znowu mu odbija, tak, jak ludzie po
wojnie gadali. Że widział, jak Kral przeglądał jakieś dziwne papiery. Jakby
szyfrem pisane. Jak on wszedł, to Kral podobno to ręką zakrył i schował. I że te
litery, to jakieś takie dziwne były, jakby greckie, czy żydowskie. Jakieś mu
nie znane. - sapnął. - Myślisz pan, że
ja głupi jestem? Kazałem, żeby pokazał mi dowody. Podobno, nawet w sejfie
szukał, ale sprzątaczki go przyłapały, bo myślały, że się kto włamał...
Uciszone już. A tych papierów nie było... w sejfie.
- Zgadza
się. W sejfie ich nie ma, bo są tam, gdzie ci powiedziałem. Część, ma ten twój
Sarkovic... albo raczej miał... ach, nie powiedział ci o tym, że też szukał pod
''I''? Sprzątaczki też nie zauważyły, że coś do kieszeni chował, e? Wymyślił
sobie, że wielce to odcyfruje, kuzyna archeologa ma. I gówno się dowiedział;
kuzyn był mądrzejszy i wiedział, gdzie powinien przekazać takie rzeczy. Ale o
zwolnieniu lekarskim i wypadku, zapewne już wiesz... Co on sobie myślał, ten
Sarkovic? Pycha go zgubiła. Tak, jakby można było na Ziemi odcyfrować język...
który nie pochodzi z Ziemi. - prychnął staruch z niesmakiem.
-Cco? -
wyjąkał Valdo, czując ucisk w piersi - Żona dzwoniła, że autem się
rozpierniczył... to wy? Ale czemu on z tym do mnie nie polazł od razu! Łeb
poleci, jak to on może takie rzeczy, za moimi plecami... I co ty pan do mnie
mówisz? Jaki zaś język nie z Ziemi?
- A czemu
miałby od razu z tym iść do ciebie? A co ty byś z tymi papierami zrobił, Valdo?
Zapewne, nakazałbyś zwolić Krala, bo znowu mu odbija, prawda? A papiery,
wylądowałyby w niszczarce. - odparł starzec, ignorując pytanie Dalemieux - Nie doceniasz ludzi, Valdo... Sarkovic,
przynajmniej chciał poszukać. Ale nie każdy nadaje się do tego, żeby wiedzieć
wszystko. Nie lubimy, gdy ktoś zadaje zbyt wiele pytań. Czasami, bardziej
przydatni są tacy, którzy nie chcą wiedzieć nic. Albo, tacy, którzy nawet nie
mają pojęcia, ile wiedzą. Powiedz mi, mój drogi Valdo, czy ty chociaż wiesz,
czym są te procesory, nad którymi w nocy i za dnia, pracuje dla ciebie sztab
ludzi?
- Ale to
dla wojska przecież! - jęknął Valdo, czując, że znów go ściska w piersi. Zawał
murowany, o ile ten szalony dziad, za chwilę go nie kropnie - To.. do mózgu
elektronowego... dane można zapisać... odczytać...
- A czy ten
twój procesor wie, jakie dane przetwarza
? Czy zastanawia się nad ich znaczeniem?
-Co? -
Valdo najwyraźniej pogubił się w dywagacjach starucha - Przecież to to tylko
urządzenie! Jak może myśleć... Narzędzie!
- Ja,
potrzebuję narzędzia, mój drogi Valdo. A ty jesteś, jak te pieprzone procesory,
którymi handlowałeś z W.U.N.S. . Masz dane, które można odczytać. Masz do nich
dostęp. I tak, jak ten procesor, nie myślisz nawet o tym, co posiadasz; takim
cię już stworzono, taki się narodziłeś. Zapytam cię konkretnie: czy będziesz mi
dostarczać te dane? Czy mam zrobić z tobą to, co twoi inżynierowie robią z
takimi trefnymi procesorami, które nie działają?
Lufa coraz
bardziej wżynała się w czoło prezesa.
- A co ja z
tego będę miał? - wyjołczał Valdo, czując coś mokrego i nieprzyjemnego pod
swoim zadkiem - Ty nie wiesz pan, z kim pan rozmawiasz... Kropnij mnie! - zawył
- Kropnij mnie, ale wiem, że tego nie zrobisz; W.U.N.S. za bardzo mnie
potrzebuje! Nie wiem, dla kogo pan pracujesz, ale pożałujecie tego!
- No i się zesrał durny knur. -
westchnął staruch, opuszczając lufę - Tchórz pieprzony. Mam dość twojego
smrodu, tępaku. Masz rację; nie zrobię tego, bo twoje życie jest mniej warte,
niż twoje usługi. A niech ci będzie... Dziesięć milionów kun, żebyś mógł
porządnie nimi wyczyścić to gówno, które ci tkwi pod dupą. Bo ty jesteś zbyt
tępy, żeby z tobą inaczej rozmawiać, prawda?
Nachylił
się nad nim, roztaczając woń tytoniu i whiskey.
- Zgadzam
się. - wyjąkał Valdo, sam nie wiedząc do końca, na co się zgadza; cena była
dziesięciokrotnie wyższa od tego, co ostatnio dostał na swoje szwajcarskie
konto od W.U.N.S. . Wymieniona kwota, brzmiała dla niego o wiele bardziej
konkretnie, niż dziwaczne pogróżki i opowieści o tym przeklętym Kralu.
-
Gratulacje. - staruch wyciągnął rękę - Witaj w Bractwie, Valdo Dalemieux. Skoro
dziesięć milionów kun, przekonuje cię bardziej niż własne życie, mam nadzieję,
że współpraca ułoży się prościej, niż przewidywaliśmy. - uścisnął drżącą dłoń
prezesa - Tylko nie zapomnij o reszcie tych osobliwych notatek Krala. Sprawa
jest prosta. Z tego co wiem, już dostałeś od Japończyków zaproszenie na
przetarg anten, prawda?
- T...
tak... Ale co to ma do rzeczy? - stęknął prezes, czując żelazny uścisk dłoni
swojego gościa.
- Teraz,
jak wyjdę, grzecznie wyjmiesz je z kosza na śmieci. Podniesiesz słuchawkę,
zadzwonisz do Tanji i poinformujesz ją, że ma zarezerwować ci najdroższy hotel
w całym Kioto, bo jednak lecisz do tej Japonii. Tam, spotkamy się z tobą, o ile
do tego czasu załatwisz to, o co cię prosiłem. Czekaj na dalsze wskazówki.
Bractwo się nigdy nie podda, pamiętaj Dalemieux. Bractwo, spłaca swe długi.
Powiedziawszy
to, staruch ot tak, po prostu, puścił dłoń Valdo i odwrócił się plecami, z
zamiarem wyjścia. Valdo, czuł jednak, że nie wszystko jest jasne. Prawie
zmiażdżona w uścisku gościa dłoń, wciąż nieprzyjemnie pulsowała.
- Czekaj
no, pan... - wysapał, podnosząc się z wysiłkiem z prezesowskiego fotela. - A
jeśli... jeśli tych papierów tam nie ma? Jeśli... ja ich nie znajdę?
- To wtedy
ja, znajdę ciebie, Valdo. - odrzekł staruch, zamykając za sobą z hukiem drzwi.
... gdy teraz o tym wszystkim myślał
- a może, może od początku miał do czynienia z prowokacją? Kurwa mać! Zastraszyli go, jak pierwszego
lepszego leszcza! Ale, on się z tego wywinie. Teczki nie ma, teczki przecież
nie ma. Pewnie zamierzają go przydybać, ale wiedzą dobrze, z kim mają do
czynienia. Na pewno nie z idiotą.
Przezornie zrobił obchód po całym
apartamencie, w poszukiwaniu kamer czy mikrofonów. Nic takiego nie znalazł.
Kabel od telefonu, również nie był przecięty. Chwycił odruchowo za słuchawkę,
ale później się zawahał. Na pewno mają podsłuchy. Ale i to nie stanowiło dla
niego żadnej przeszkody; miał umówione hasło, na wypadek kłopotów. W gabinecie
Naczelnika, zawsze ktoś czuwał, a przed wylotem, wręczono mu odpowiednie
instrukcje. Pewny swego Valdo, wykręcił na tarczy numer.
Nie ma
takiego numeru, nie ma takiego numeru... - odpowiedział mu japońsku automat.
Dalemieux ze złością cisnął
słuchawką. Akurat ten komunikat rozpoznał; japońskiej sekretarce przy przekierowaniu, zdarzało się
pomylić wewnętrzny; wtedy tak samo gadało. Nie
ma takiego numeru. Cholery jedne, pewnie zablokowali mu połączenia zagraniczne!
Spróbował, mimo to, zadzwonić pod swój
własny, zupełnie prywatny numer. Izis, to pewno nie odbierze, ale może Beau
jeszcze nie śpi...a na pewno ktoś ze służby... Nie ma takiego numeru. Trzy razy pod rząd.
Valdo przypomniał sobie o panu Li.
Chrzanić, że jest druga w nocy! Za coś mu płaci, a jeszcze go sukinsyn udupił.
Kto wie, może też dla nich pracował?
Wygrzebawszy numer z odmętów notatnika, jednej z niewielu rzeczy, jakich mu nie
skonfiskowano, Dalemieux wybrał absolutnie zwyczajny, lokalny numer, po to, aby
znów usłyszeć: Nie ma takiego numeru.
W złości, już chciał roztrzaskać
felerny aparat, gdy jego wzrok padł na przyklejoną do aparatu karteczkę, z
numerem hotelowej centralki. Tego, jeszcze nie próbował.
Halo?! - wykrzyknął
do słuchawki, usłyszawszy japońskie powitanie ze strony dyspozytorki - Par- le-we frąsa? Proszę mi powiedzieć,
czemu do cholery żeście zablokowali połączenia z pokoju 414? Do żony się nie
mogę dodzwonić!
Dyspozytorka, na szczęście Valdo,
rozumiała francuski; a przynajmniej starała się zrozumieć osobliwy dialekt,
którym posługiwał się tajemniczy przybysz z pokoju 414. Cała obsługa, dostała
od policji szczegółowe instrukcje, jak z nim postępować. Ona sama, została
specjalnie sprowadzona tu na dyżur, w razie, gdyby rezydent spod 414, zechciał
wykonywać jakiekolwiek połączenia.
Grzecznie wyjaśniła mu, że nikt nie
blokował połączeń z jego pokoju. Co prawda, jest objęty procedurami
bezpieczeństwa, ale aparat jest do jego dyspozycji. Zaoferowała swoją pomoc,
pytając o numer, do którego chciał się dodzwonić. Ku jej zdziwieniu, Valdo
podał dwa numery. Oba, miały numer kierunkowy, składający się z trzech cyfr,
gdzie przy reszcie ciągu, występowało ich tylko pięć.
Monsieur,
proszę wybaczyć - wydukała, niczym pan Shiba przy pierwszym starciu z Valdo
- ale proszę się upewnić, że pan podaje
właściwe numery. Numery kierunkowe, składają się z dwóch, a nie trzech cyfr.
Własnego
numeru niby nie znam? - oburzył się Valdo - A
numer.... (tutaj Dalemieux podał numer pana Li), z tym mnie proszę połączyć! To wasze przecież, tutaj z Kioto! - sapnął
ze złością.
W
całym TOKIO - poprawiła go dyspozytorka, mając na uwagę oficjalnie
stosowaną nazwę miasta - nie istnieje ani
jeden numer, składający się z pięciu cyfr. Proszę wybaczyć, ale póki pan nie
ustali właściwych numerów, nie mogę panu pomóc. Podane numery, nie istnieją.
Dobranoc. - ucięła rozmowę, a w telefonie rozległ się sygnał urwanego
połączenia.
W tym samym momencie, ktoś
przekręcił w zamku klucz. Oczom zdziwionego Dalemieux, ukazał się widok
zgrabnej pokojówki, pchającej przed sobą posrebrzany wózeczek. Na wózeczku zaś,
znajdowało się nieco o tej porze przedwczesne, typowe śniadanie kontynentalne. Jajeczko, grzanki, dżemik, kawa? Valdo,
który od paru godzin nie miał nic w ustach aż się oblizał! Ale oto, za
pokojówką, podążał nikt inny, tylko ten przeklęty tłumacz. Ostentacyjnie, obok
talerzy, postawił przenośny magnetofon.
Aligatou
- skłonił się ku dziewczynie, która odzwajemniwszy ukłon, wyszła w
pośpiechu. - Widzę, że próbował pan się z
kimś skontaktować. - skinął na słuchawkę telefonu, którą Dalemieux
pośpiesznie odrzucił na miejsce. - Ale
sądząc po pańskiej minie, nie udało się...
Nie
udało się? W konia mnie robicie i tyle! - zawył Valdo żałośnie, nie
omieszkując przy tym porwać łapczywie grzanki oraz pudełeczka z miodem. - Zablokowaliście mi połączenia, a teraz robicie ze mnie wariata, co to
numerów nie zna. - stęknął, wylewając złocistą zawartość pudełeczka na
grzankę.
Pan Shiba w odpowiedzi tylko
westchnął, wciskając guzik nagrywania. Dalemieux aż prychnął ze złością. Przy
okazji dostrzegł, że na urządzeniu widnieje nazwa jakiejś nie znanej firmy.
Rękę dałby sobie uciąć, że miesiąc temu, ViDal wypuścił identyczny model!
Postanowił to jednak przemilczeć.
Ach,
to. - pokiwał smutno głową tłumacz. -
Z całym szacunkiem, panie... Dalemieux. Choć odwiedzam pana z własnej dobrej
woli, lepiej aby moi przełożeni wiedzieli, o czym z panem rozmawiałem. Tak, na
wszelki wypadek, gdyby... stało się coś nieprzewidzianego.
Coś nieprzewidzianego?
A co kurwa, widelec od śniadania miałbym w pana wbić, czy co? - Valdo
zamachał groźnie sztućcami, ale widząc czujny wzrok tłumacza, speszył się. Jął
grzebać niedoszłym narzędziem zbrodni w jajecznicy. - Nawet nie wiecie, z kim zadarliście... - wymamrotał.
Tak. Nie
wiemy. - odparł spokojnie pan Shiba. - To jest właśnie przyczyna pańskiego zatrzymania; nie wiemy o panu nic.
I w żaden sposób nie możemy niczego ustalić. A pan, wcale nam w tym nie pomaga,
upierając się przy swojej wersji. Dlaczego pan się po prostu nie przyzna? - spojrzał
przenikliwie na Valdo, spokojnie pochłaniającego śniadanie. - Ci ludzie, dla których pan pracuje, panie
Dalemieux; choć komisarz powątpiewa, czy to w ogóle pańskie nazwisko... ci
ludzie, mieli bardzo kiepski pomysł, każąc panu, w razie wpadki, szukać tych nieistniejących państw, miejsc;
nawet dzwonić pod nieistniejące numery. Cokolwiek panu w zamian obiecali - i
tak pan tego nie dostanie, bo Agencja nie zamierza pana puścić wolno, póki cała
mistyfikacja się nie wyjaśni.
Jaka
mistyfikacja? Przecież powiedziałem wam o wszystkim! To nie chodzi wam... o te
projekty z tej teczki? Wy... nie mieliście przejąć jej po tym pieprzonym
przetargu? Ja ją i tak zgubiłem w samolocie! Nie mam już nic więcej! Nawet z
forsy mnie orżnęli! - zawył żałośnie Dalemieux. - Jestem prezesem poważnej firmy, pracuję dla rządu Ossonegro i nie
tylko... żonę mam, dwójkę dzieci... a ty
mi śmiesz wmawiać, że to wszystko... to moje kłamstwa?
Nikt nie
powiedział, że pańskie. Ale nie wiemy w takim razie, czyje. Nie chcemy od pana
żadnej teczki, cokolwiek tam było. Jedynie dowiedzieć się, kim pan jest. Nie
mamy nawet od kogo się tego dowiedzieć... nie istnieją żadne ambasady pańskiej
rzekomej ojczyzny. A człowiek, którego nazwisko podaje pan jako ministra, na
którego pan się powołał... nie żyje od dziesięciu lat. Nasz kraj też nie
jest... cesarstwem. Pan nazywa nasze miasto przedwojenną nazwą... tłumaczymy to
panu od paru godzin, ale pan zdaje się nas nie słuchać. Proszę się niczego nie
obawiać. - odchrząknął tłumacz - Jeśli
robi pan to wszystko z obawy o życie swoje i bliskich, możemy objąć pana
programem ochrony świadków...
Zdawało się,
że do pana prezesa, wreszcie dotarło,
co się dzieje. Nikt nie miał zamiaru niczego od niego wyłudzać. Oni, naprawdę
nie mieli pojęcia, że to wszystko o czym mówił, istnieje NAPRAWDĘ. Nikt nie
robił z niego wariata. On, w ich oczach tym wariatem po prostu był, o ile, nie
ofiarą intrygi.
Ja
już nic nie wiem. - wydusił z siebie oszołomiony. - I niczego nie rozumiem. Ile razy mam wam powtarzać, że dla nikogo, do
kurwy nędzy nie pracuję! Usnęło mi się w samolocie, tyle pamiętam. Do tego
momentu było normalnie...a potem, mój ochroniarz zniknął i wszyscy zaczęliście
twierdzić, że wszystko co od urodzenia znam, nie istnieje!
Swoją
drogą... ktokolwiek panu w tym pomaga, nie możemy mu odmówić kreatywności. - pan Shiba
wyciągnął z kieszeni wymięty bilet lotniczy. - Komisarz dalej się głowi, jak pana wpuszczono na pokład samolotu z
naszych krajowych linii, z tym świstkiem wystawionym na... OLL ''RODA''?
Bocian, to
znaczy, po ossonegrańsku. - odparł półprzytomnie Dalemieux, po czym nagle, jakby
oświecony jakąś myślą, podskoczył nad talerzem. - No i sam pan widzisz! - klasnął swoimi potężnymi łapskami - Jakby mnie kontrola z czymś takim nie
przepuściła, to jak bym się tu znalazł, e? Ja musiałem lecieć tym samolotem z
Ossonegro! Nie kojarzysz pan? - zamrugał oczami - Pan jesteś w świecie obyty. Takie samoloty, z pomarańczowym boćkiem na
boku...
Nie
kojarzę. - odpowiedział tłumacz spokojnie. - Tutaj, nie przylatują takie samoloty z Ossonegro. Z Ossonegro, nie
przyleciał tu nigdy ani jeden samolot. Gdy powiem panu, że przyleciał pan z
Jugosławii, dalej pan będzie się zapierał, że to przecież Ossonegro. I to jest
najbardziej dziwne w pańskim przypadku. Te wszystkie rzeczy, wydają się być
zupełnie prawdziwe. Ale nie są. Najbardzej w całej sprawie zastanawia komisarzy
to, dlaczego pan to wszystko co znamy... nazywa inaczej. I jeszcze potrafi pan
to odpowiednio udokumentować.
Ja swoje, a
wy swoje! Zaś się zaczyna! - Dalemieux z hukiem odstawił pusty już talerz. -
Daj mi pan wreszcie spokój. I tak pewnie od rana zaś mnie będziecie targać o
zeznania.
Zgadza się.
- przytaknął tłumacz -
Uprzedziłem jednak, że jestem tutaj z własnej woli. Sądziłem, że w bardziej
komfortowej atmosferze, będzie pan mniej skłonny do awantur. Pan wydaje się być
rozważnym człowiekiem, panie... prezesie. Zupełnie innym, niż tamten facet, o
którym opowiadają anegdoty w całej Agencji. - uśmiechnął się zmieszany.
Jaki
facet? - zainteresował się Valdo, dopijając resztkę kawy. - To nas... to tego było więcej? A może to u
was coś jest nie tak?
Cóż... pewnego dnia, policja została wezwana
do przypadku, który zdawał się być na pierwszy rzut oka, równie dziwny, co i
pański. - westchnął tłumacz, spoglądając znacząco na zegarek. - Wezwanie przyszło z budki telefonicznej;
dzwonił zdenerwowany taksówkarz. Pod dworcem, wsiadł do jego samochodu
elegancki, acz znacznie zdradzający objawy potężnego kaca mężczyzna. Podał mu
adres, pod który standardowo się udali. Podczas drogi, człowiek ten zaczął
zachowywać się niepokojąco; rozglądał się zdezorientowany, zaglądał
taksówkarzowi przez ramię w licznik. ''Na pewno pan dobrze jedzie? Dziwna jakaś
ta pana trasa''. Taksówkarz sądził, że chodzi mu o to, że rzeczywiście wybrał
trasę, dzięki której ominą korki i grzecznie mu to wyjaśnił. To jednak nie
uspokoiło mężczyzny; po dotarciu na miejsce, zamiast wysiąść, spojrzał tylko
przez okno i zrobił awanturę. ''Gdzieżeś mnie pan wywiózł? To nie jest mój dom,
to w ogóle nie jest mój adres!''. Taksówkarz, miał na uwadze opary sake,
unoszące się nad delikwentem, toteż wezwał policję. Cóż... ten pasażer,
tłumaczył oczywiście funkcjonariuszom, że został wywieziony w dziwne miejsce,
od początku coś się nie zgadzało. Miasto wyglądało obco - no i pod jego
adresem, stał kompletnie inny dom. Wydzierał się... że wpadł w czarną dziurę i
wyrzuciło go w innym wymiarze. Jeden rzut oka na dokumenty wystarczył. - westchnął
pan Shiba, podnosząc się z krzesła. -
Rzeczywiście, mieszkał przy ulicy o takiej nazwie tyle, że w innym mieście.
Koledzy od kielicha zrobili mu kawał, wsadzając go pijanego do kuszetki, w
pociągu jadącym dwieście kilometrów dalej... dworzec, wyglądał podobnie...
Porównujesz
mnie pan z jakąś pijacką przygodą? - oburzył się Dalemieux. - Nikt mnie nigdzie nie wsadzał i niczego nie
kazał! A już myślałem, że się dogadamy. Mam to samo - wbił pełen nadziei
wzrok w tłumacza. - Że niby wszystko na
miejscu, a jednak jakieś inne. Tyle, że ja jestem trzeźwy! No i jak mi to pan
wytłumaczysz?
W zasadzie,
to chciałem tylko panu przez to powiedzieć, że wszystko da się wyjaśnić. - tłumacz
uśmiechnął się chytrze. - Pan nie jest o
nic oskarżony; staramy się panu pomóc. Ale przyszedłem tu w konkretnym celu...
jeśli pan nie mógłby usnąć, dobra lektura, zawsze ukoi nerwy.
Tłumacz podał Valdo niewielką,
pożółkłą ksiązkę, z tytułem zapisanym w języku francuskim. Valdo, aż wybałuszył
oczy.
''Światy
równoległe'. O rzeczywistości równoległej...'' dalej nie rozumiem, dziwna
pisownia taka... Co ty mi tu dajesz? - prychnął z pogardą. - Panie, ja nie mam ośmiu lat, żebym
dobranocek potrzebował.
Nikt
nie powiedział, że każdy podróżnik w czasie i przestrzeni, jest pijakiem,
któremu ktoś zrobił kawał. Na mnie już czas, panie Dalemieux... pewnych rzeczy
nie da się wykluczyć. Proszę nieco otworzyć się na ludzi. I na różne
możliwości... a może dojdziemy do porozumienia...
To nie Kral
to napisał? - Valdo, jakby nie słysząc, co mówi do niego pan Shiba,
oglądał książkę ze wszystkich stron. - Myślałem,
że to ta książka Krala; on teraz pracuje dla mnie, wie pan. Człowiek wie co i
jak. Oczytany w tym co potrzeba. Ale kiedyś. - Dalemieux stuknął palcem w
książeczkę. - Zajmował się takimi
pierdołami przed wojną. Też opowiadał o tych... rzeczywistościach. Ale wybili
mu to z głowy.
Nazwisko
autora jest na okładce. To chyba nie pański znajomy. Nie nazywa się Kral. Ta
książka jest stara... jedna z moich pierwszych, jakie czytywałem po francusku,
jeszcze przed studiami. Szkoda tylko - westchnął pan Shiba - Że wciąż muszę żyć w prawdziwym świecie, w
którym nie mam czasu na to, aby zajmować się... takimi rzeczami. Ale pan ma go
sporo, aby się nad tym zastanowić. Życzę owocnej nocy, panie Dalemieux. Być
może znajdzie pan odpowiedź na to, skąd pan tu się wziął. Proszę pamiętać, że
zawsze może nam pan pomóc. Dobranoc.
Mówiąc to,
wyłączył nagrywanie. Zabrał z wózka śniadaniowego magnetofon i chwycił za
klamkę. Dalemieux nie zareagował; książka absolutnie go pochłonęła. Tłumacz,
dyskretnie wyślizngnął się poprzez drzwi, przekręcając klucz jak
najszybciej. Tam, już czekał na niego
tajniak, dowodzący całą sprawą. Był w towarzystwie kobiety, która wcześniej
przedstawiła się Dalemieux, jako operatorka hotelowej centrali; oraz,
niepozornego, eleganckiego mężyczny w prochowcu. Mężczyzna w prochowcu, bez
słowa wziął od Shiby magnetofon.
Jesteśmy
wdzięczni za pańską pomoc - skłonił się uprzejmie. - Dokumentacja, oczywiście, będzie niezbędna. Dzięki temu, że nasz obiekt
nie wpadł na to, iż magnetofon ma wbudowany nadajnik, mieliśmy okazję śledzić
na bieżąco waszą rozmowę, w czym - uprzejmie skłonił się ku towarzyszce - bardzo pomogła nam pańska przełożona. Mogę
jedynie złożyć panu gratulacje, że tak sprytnie zrealizował pan plan komisarza Kou. Tym
samym, odsuwam was wszystkich od sprawy. - spojrzał na podwładnych. - Jeśli wszystko potoczy się tak, jak komisarz
Kou przewiduje, jutro usłyszymy stek bzdur o wymiarach równoległych. Będziemy
mieli podstawy, aby oficjalnie zamknąć przypadek; uznać go za człowieka
niezrównoważonego. Sami panowie przyznacie, że nieco za daleko zabrnęliśmy w
przypadku tego... rzekomego Dalemieux? Agencja nie ma czasu zajmować się każdym
obcokrajowcem, który pomylił adresy.
Tłumacz
Shiba, jedynie odkłonił się uprzejmie, w odpowiedzi na te słowa. Widać było
jednak, że coś nie daje spokoju komisarzowi.
Proszę
wybaczyć, panie Naczelny - wyjąkał z pewnym onieśmieleniem - Ale, jeśli on dalej będzie obstawał przy
swoim... proszę mnie zrozumieć; nie chcę mieć nieprzyjemności, oskarżeń o
niewłaściwe poprowadzenie sprawy...
Powiedziałem
wyraźnie: odsuwam was od sprawy. - odparł sucho mężczyzna w
prochowcu. - Już nie wasza w tym głowa
Kou, co się z nim dalej stanie. To nie szpieg, jak pierwotnie uznaliście. Nic
innego nie da się z nim zrobić. Niektóre problemy należy rozwiązywać szybko.
Zresztą, myślę, że podsunięta mu przez panów lektura, bardzo go zainteresowała.
Chce pan się przekonać?
Mówiąc to,
Naczelny dyskretnie przekręcił klucz w zamku. Komisarz z niedowierzaniem spojrzał
przez szparę w drzwiach. Valdo Dalemieux, siedząc na łóżku, z zawzięciem czytał
pożółkłą książeczkę, którą komisarz Kou, skonfiskował pewnemu nawiedzonemu
żebrakowi.
I to był ostatni raz, kiedy Valdo
Dalemieux, człowiek z Taured, był widziany przez kogokolwiek w Tokio. A
przynajmniej, w tamtej rzeczywistości.
Rano, zastano jego apartament pusty.
Książka także zniknęła. Pościel nosiła ślady użytkowania; tak samo jak i
naczynia pozostałe po jego nocnej uczcie. Ale sam Valdo, rozpłynął się w
powietrzu.
Komisarz Kou, dobrze wyczuł
zbliżające się kłopoty. Jak już wcześniej wspomniałem, apartament był tak
zabezpieczony, że ucieczka nie była możliwa w żaden sposób. Po licznych
przesłuchaniach, choć nikomu z funkcjonariuszy nic nie udowodniono, obaj
tajniacy i tłumacz, zostali zwolnieni dyscyplinarnie z Agencji. Rozmowa
zarejestrowana na taśmie przez pana Shibę, nigdy nie została odsłuchana. Taśma
była pusta.
Paszport, prawo jazdy, bilet z OLL
''RODA'', oraz osobliwe wizytówki - także zniknęły z akt sprawy. Oficjalnie
uznano więc, że całe zajście równie dobrze mogło nie mieć miejsca; toteż i same
akta policyjne, za sprawą Naczelnego, wkrótce zniknęły. Człowiek z Taured,
istniał już tylko w pamięci nielicznych osób, które miały z nim do czynienia;
wkrótce też przestał być wspomnieniem, a stał się osobliwą legendą, krążącą od
lat po całym świecie.
Ale teraz, już wiecie, że historia
Valdo Dalemieux, jest zupełnie prawdziwa. Nie tylko w Tokio, ale również w
bliźniaczym Kioto, przez ponad dwa
miesiące poszukiwano Valdo Dalemieux, biznesmena o rządowych powiązaniach.
Człowieka, który w służbie Ossonegro, wsiadł na pokład samolotu, by nigdy już z niego nie wysiąść.
W przypadku
tak ważnej persony, nie dość, że przesłuchano wszystkich uczestniczących w
locie, to jeszcze, nie wiedzieć dlaczego, w całą sprawę wmieszał się rząd
W.U.N.S., nakazując zbadanie czarnej skrzynki. Marzenie Valdo o utracie stołka
przez dyrektora ''RODA", wreszcie się spełniło. Odkryto wiele
nieprawidłowości w stanie technicznym maszyny, którą leciał Dalemieux. Uznano
je za bezpośrednią przyczynę kłopotów, które dopadły lot nad Morzem Diabelskim.
Wydano oświadczenie o awarii przyrządów pomiarowych. Naczelnik W.U.N.S.,
grzmiał i huczał, że to karygodne, jak pozwolono na start samolotu, wiedząc, że
tego dnia nad Japonią, ma przejść silny huragan; choć nawet japońskie stacje
meteorologiczne, zarzekały się, że nic takiego nie przewidywano. Anomalia
pojawiła się znienacka i - jak podano w raporcie - przeczyła prawom natury. Nie uwierzycie, ale przez całe dwa
miesiące poszukiwań, nie było na całym świecie ani jednej gazety czy stacji,
która nie trąbiłaby o tajemniczym zaginięciu Valdo Dalemieux.
Ślad po Dalemieux urywał się gdzieś
właśnie podczas turbulencji. Został zapamiętany przez obsługę, jako jegomość
awanturujący się o rozlane martini. OLL ''RODA'', tłumaczyło się tym, że na
pokładzie było jeszcze czterdziestu innych pasażerów i nikt nie miał czasu
niańczyć rozkapryszonego milionera. Wiele osób zeznało, że widziało, jak
Dalemieux został na siłę wciśnięty w pasy bezpieczeństwa; procedury zostały
więc zachowane. Obsługa nie miała sobie nic do zarzucenia. Wszystko wskazywało
na to, że absencję prezesa zauważono dopiero po krótkiej awarii oświetlenia,
kiedy to udało się opanować sytuację, a samolot wydostał się z epicentrum
burzy.
Gwiazdą medialną tamtego sezonu,
został niejaki Sandu Dudkovic, osobisty goryl Dalemieux, zwany przezeń
Dudikiem. To on pierwszy zauważył nieobecność pana prezesa. Jako naoczny
świadek zniknięcia Valdo, był nie lada sensacją. Zdjęcia tego młodzieńca o
imponująco grubym karku, oblegały ossonegrańską prasę z nie mniejszą
częstotliwością, niż zdjęcia samego Dalemieux.
Rozumieją
towarzysze i towarzyszki; to nie jest tak, że ja mogę być przy szefie, to jest
panu prezesie, cały czas. Pan szef, sobie tak życzył. Pan szef, też musi mieć
prywatność, taki zapracowany człowiek. - opowiadał Dudik na specjalnie
zwołanej konferencji prasowej. - Ale
zawsze jestem niedaleko i mam na niego baczenie. Tak było wtedy. No jak kazali
zapiąć pasy, to zapiąłem. Mądrze tak robić. A pan prezes, to widziałem że nie
pozwalał, ale pewnie zdenerwowali go czym. Ale go w końcu zapięli. Tam się
wtedy kocioł zrobił i burdel za przeproszeniem. Myśleli, że się rozbijemy. No i
to światło wtedy gasnąć zaczęło. I ja wtedy się przestraszyłem, że ja pier...
że hej! To znaczy, że się panu szefowi coś stanie, się przestraszyłem. Mówiłem,
że mam na niego baczenie. No i potem, jak już powiedzieli, że wszystko w
porządku - ja patrzę na miejsce pana prezesa. A pana prezesa, tam nie ma. No i
myślę, może co niedobrego zjadł, bo to jedzenie z tego OLL ''RODA'', to też
takie nie wiadomo z czego było. Ja to byłem też za odwołaniem tego dyrektora;
ziemniaki takie niedobre jakieś były. I myślałem, że on po tych ziemniakach,
jak wreszcie mógł się odpiąć, to do kib... do tualety poszedł. Ale jak patrzę,
to już dwajścia minut go nie ma. No a tu już gadają, że lądujemy i pasy
zapinać. No to ja myślę, że na sra... to znaczy, za przeproszeniem, na
żołądkowy problem, to już i za długo. To żem się zerwał i już chciałem tego
chłopa z obsługi trzasnąć, jak mnie zablokował. Ale lecę za nim do tej
tualety... A tu - tualeta pusta! No to wyjaśniłem, co i jak. Że taki człowiek
ważny, pan Dalemieux. Że go nigdzie nie ma, nawet w tualecie. Siadać kazali,
ale przy wysiadaniu znowu do nich poszedłem. I nawet tyrpłem tego, co mi tak
siadać kazał. No to zobaczyli listę i zobaczyli, że go nie ma. Ten z Japonii,
ten pan Li, z całą delegacją, czekali na lotnisku. Ale jedyne, co ja mu mogłem
powiedzieć - to to, że pan szef ze mną leciał, ale teraz, znikł i go nie ma! - w
oczach Dudika, pojawiały się zazwyczaj łzy, gdy dochodził do tego momentu. - No i się potem mnie wszyscy czepiali, czemu
baczenia nie miałem na niego! Ale jak tu baczenie mieć, jak światło wyłączyli?!
Pan prezes to za dużo ważnych spraw miał w tej Japonii, żeby to wszystko tak
zostawić. Wszyscy mnie ostatnio o tamtą teczkę pytają. No tak, wróciłem na
pokład tylko po jego teczkę. I od razu tę teczkę do pani Izabelli zawiozłem,
jak tylko mnie puścili. Ale ona jej nie chciała i zadzwoniła po pana inżyniera
Krala, żeby to zabrał. Pytają mnie, co tam było w tej teczce, ale tam jakieś
rysunki takie były i wszystko obcym językiem napisane... ja nic nie wiem!
Inżynier Kral, to pewnie to wszystko rozumiał, dlatego mu to oddała. Ja to bym
tylko chciał, żeby pan szef się znalazł cały i zdrowy. Bo takiego dobrego
szefa, to ja nigdy nie miałem - chlipał Dudik - Nerwowy chłop, ale swój taki jakiś... ani na papiery nie patrzy o
niekaralność, płaci dobrze... Ktoś musi za to odpowiedzieć! Zaginął taki dobry
szef, a oni nic sobie z tego nie robią!
Tak mniej więcej wyglądało każde z
licznych wyznań Dudika, publikowane czy to w radiu, czy w gazetach, a raz nawet
w telewizji. Dudik, za każdym razem powtarzał tę samą wersję, raz tylko
dodając, że ziemniaki były kwaśne, więc pewnie stare. Chociaż barwne wyznanie
wiernego ochroniarza wzruszyło masy, nic do sprawy nie wnosiło. Poza motywem
teczki, dzięki któremu, sprawą ponownie zainteresowała się W.U.N.S. . Zgodnie z
życzeniem Dudika, wokół sprawy zaczęło dziać się coś. A nawet o wiele więcej, niż ten mógłby sobie życzyć, zanim na
zawsze przepadł w annałach historii, zapomniany jak każda sezonowa sensacja.
Paru smutnych panów, odwiedziło
inżyniera Krala. Ten, niespecjalnie, zaskoczony wizytą, wyjął z sejfu teczkę,
którą Dalemieux pozostawił na pokładzie. Wręczając ją agentom, nie krył
radośći, że wreszcie może się jej pozbyć. Wytłumaczył przy tym, iż nie ma
pojęcia, kto jest autorem projektów, ani co dokładnie przedstawiają. Jego
zdaniem, była to jakaś niewydarzona bomba atomowa. Z uśmiechem na wąskich
ustach, oświadczył, że takimi paskudztwami się nie para; pojęcia też nie ma, co
to za alfabet czy szyfr, ani po co prezes Dalemieux, wiózł ze sobą jakieś
zatęchłe papiery. Teczkę przyjął od Izis, ponieważ jako zaufany człowiek pana
Dalemieux, ma obowiązek dbać o dokumentację firmy. Co było w środku, to nie
jego problem. On, jedynie wykonuje zlecenia, za które mu porządnie płacą. O
tym, co komu pokazać i sprzedać, decyduje jedynie prezes Dalemieux. On, Kral,
jest jedynie szarą mrówką zobowiązaną do ochrony tajemnic firmy. Z obowiązku
owego się wywiązał; służbom specjalnym od Naczelnika, odmówić nie może. Uznał,
że póki po odbiór nie zgłoszą się odpowiedni towarzysze, miejsce projektu tajemniczej broni jest w sejfie. Na
pewno potrafił zadbać o dyskrecję, bardziej niż Izabella Dalemieux. Umówmy się;
kobieta bez wykształcenia, ma się zajmować domem, a nie podejrzaną
papierologią, toteż przyjął od niej teczkę. Gdyby miał coś na sumieniu,
spaliłby całą dokumentację i nic by nie znaleźli. Skoro przychodzą do niego po
tę durną teczkę, on ją z chęcią odda. Nie
moje małpy i nie mój cyrk. Pracuję właśnie nad doskonaleniem nowego pasma
radiowego: uniwersalne fale ultrakrótkie. Planowano je wpuścić do użytku
powszechnego. Panowie na pewno o tym wiedzą. To
jest bardziej przydatne obywatelom, niż jakieś arabskie, albo licho wie
skąd wzięte papiery. Nie obchodzi mnie czy Dalemieux się odnajdzie, ja pracuję
dla ludu. Proszę to zabrać i nie zawracać nam
głowy. Do widzenia. - miał rzucić Egon Kral, jakby kompletnie nie
zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji.
Już miał zatrzasnąć drzwi, kiedy
niespodziewanie wymknął się zza nich ogromny, rudy kot. W dodatku, jednooki.
Kot wysunął pazury, gotowy do ataku, sycząc wściekle. Gdy nie podziałały
standardowe procedury, obejmujące ''sio'' i ''psik'', do akcji wkroczył
inżynier Kral, zasadzając przerośniętemu zwierzowi kopniaka. Psik, Rimbaud, ty zakało. Do domu, już!
- miał krzyknąć inżynier. Gdy rudy ogon znikł za witrażowanymi drzwiami, same
drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Tyle było zeznań inżyniera Krala; być może
osobliwy kot, albo jego rezydencja sama w sobie, odstraszyły służby specjalne
W.U.N.S. . Najważniejsze, że odzyskano teczkę.
Sam Kral, nawet adwokatem nie straszył, toteż uznano, że nie ma podstaw wnieść
ku niemu podejrzeń.
W odpowiedzi na te najścia szanowanego inżyniera, rząd Ossonegro
nie mógł pozostać obojętny. Zapytano oficjalnie, czemu W.U.N.S. tak bardzo
interesuje się sprawą zaginionego Dalemieux. W końcu, otrzymał azyl w
Ossonegro, a nie w W.U.N.S. . W odpowiedzi, dostaraczono stosowne oświadczenie,
które zmroziło wszystkich wierzących w to, że wizyta Dalemieux w Kioto, miała
zupełnie niewinny charakter.
Wszystko było skupione wokół
nieszczęsnej teczki z opowieści Dudika. Jej zawartość, była na tyle
kontrowersyjna, iż W.U.N.S. ośmieliła się stwierdzić: Valdo Dalemieux, to
zdrajca ludu. Jeśli kiedykolwiek pojawi się na terytorium W.U.N.S., zostanie
natychmiast aresztowany. Wydana przez Krala opinia, jakoby dokumenty były bezużyteczne, nie zrobiła na Wielkiej Unii
Narodów Słowiańskich, żadnego wrażenia. Ponoć, głowiło się nad nimi wielku
ekspertów: od szyfrantów, poprzez lingwistów i znawców języków wymarłych. Nikt
nie potrafił ich odczytać. Każde możliwe rozwiązanie, prowadziło donikąd, a
ciężko było uwierzyć, że Dalemieux taszczyłby ze sobą przez pół świata,
pozbawione sensu gryzmoły.
Skupiono się więc na fakcie, że tak
oddany w służbie swym chlebodawcom Valdo, próbował coś takiego wywieźć poza
Mur. Co władze Ossonegro zrobią z Dalemieux, to już ich problem. Dalemieux
próbował handlować szyfrowanymi projektami; co z tego, że same projekty nigdy
nie dotarły do Tokio? Że żaden Japończyk
nie miał ich w ręku? Valdo Dalemieux, został, po raz kolejny, okrzyknięty
kolaborantem.
Na ile Kral wykorzystał nieobecność
Dalemieux, oraz pewność siebie, pozostało zagadką. Krala, nie dało się niczym
obciążyć; w tej rozpoczętej przez Dudika sztafecie, zbyt ochoczo oddał teczkę.
Zdawał się naprawdę pochłonięty swoją pracą.
Nikt nie miał ochoty mieć styczności z legendarnym już, jednookim kotem,
toteż dano mu spokój. Ossonegro i W.U.N.S., były przez to wszystko, o krok od
wojny. Na trzeciego uczestnika imprezy, załapało się Bogu ducha winne, Cesarstwo
Japońskie. Cesarstwo, głównie wysyłało oświadczenia, jakoby obywatel Dalemieux,
nigdy nie przekroczył oficjalnie ich ziemi. Jakiekolwiek oskarżenia o porwania,
czy morderstwo, były pozbawione motywu. Nikt nie przejął tajnych danych. Zarząd firmy, do której wybierał się z wizytą
Valdo, orzekł, że nie ma pojęcia, co Dalemieux z sobą wiózł. Ani, po co to
wiózł. Wedle ich wiedzy, zmierzał na przetarg anten. Zamach na Dalemieux, bez
przejęcia tajnych danych, pozostawał nonsensem.
To wszystko oczywiście, odbywało się
za kulisami. Gazety wciąż jednak musiały o czymś pisać; wymyślono więc kilka
innych teorii, stawiających samego Dalemieux w bardzo niekorzystnym świetle.
Gdy gwiazda Dudika zbladła (ile można słuchać o tych ziemniakach i tualecie!), uczepiono się tego rozlanego
martini; przyczyny rzekomej awantury. Bliskie kręgi znajomych i
współpracowników, szeptały, że okazały barek w rezydencji Dalemieux, na pokaz
tam nie stał. Zarzucano mu alkoholizm. Skutkiem była sensacyjna historia: nigdy
nie było żadnej burzy! Ilość wypitych przez niego martini, wzrosła w ramach
opowieści, nawet i do dziesięciu. Pijany Dalemieux, chcąc trafić do legendarnej
już tualety, otworzył przypadkiem
wyjście awaryjne. W efekcie, wypadł z samolotu, a sama maszyna straciła
równowagę.
''WIDMOWA
KATASTROFA. CO UKRYWAJĄ OLL ''RODA'' ''? - taki, oraz podobne nagłówki,
królowały przez kilka dni na łamach gazet. Oczywiście, każdy kto ma trochę
większe pojęcie o tym, jak działają prawa fizyki, uzna tę teorię za absurd. Pod
działaniem pędu powietrza, ofiar byłoby o wiele więcej; niemniej treść zrobiła
na szarej masie wrażenie. Dochody linii lotniczych, nie tylko ossonegrańskich,
spadły o siedemdziesiąt procent. Masowo odwoływano rezerwacje. W poszukiwaniach
Dalemieux, nie pomogło to ani trochę. Nie można było jednak pisać ciągle o tym
samym. Skoro teoria o nagłym otwarciu wyjścia awaryjnego się sprzedała,
postanowiono pójść dalej. Wkrótce, nagłówki głosiły: '' CZY TO BYŁO SAMOBÓJSTWO?''
Zastanawiano się w owych artykułach,
dlaczego taki opływający w luksusy Dalemieux, miałby targnąć się na swoje
życie. Czy ViDal mogło mieć swoje tajemnice? Pojawiły się anonimowe doniesienia o interesach z władzami. Pechowo, w tamtym
czasie, działało paru ambitnych polityków, którzy zamierzali dochrapać się posady.
W ustroju Ossonegro, nie istniało pojęcie opozycji.
Za to walka z konkurencją, istnieje od czasów jaskiniowców. Zamiast za
maczugi i oszczepy, chwycono za słówka. Powołana została specjalna komisja
śledcza. Doszło nieomal do wojny domowej; Partia Ludowa Ossonegro, usunęła ze
stanowisk jedną trzecią oficjeli; w tym zastępcę sekretarza. Kraj był pogrążony
w chaosie; a wszystko dzięki Valdo Dalemieux, który wedle zeznań aresztowanych,
dawał do łapy tak imponujące kwoty,
że nie można mu było niczego odmówić. Łącznie, z tymczasowym obywalstwem.
Dziennikarzy, którzy byli
odpowiedzialni za poruszenie drażliwego tematu, także usunięto ze stanowisk. W
obawie przed kolejną interwencją W.U.N.S., pozostałym nakazano wymyślić jakąś
bardziej osobistą historyjkę; tak na wypadek, gdyby miały wyjść na jaw inne
machlojki Dalemieux. A nowy temat, pojawił się sam.
W obliczu takich zajść, do głosu
postanowiła dojść piękna Izabella Dalemieux. Słomiana wdowa w kwiecie wieku, w
obawie przed deportacją jej i dzieci, musiała podjąć zdecydowane kroki.
Zarzekała się, jakoby jedynie prowadziła
dom i oddawała wychowaniu dzieci na wzorowych obywateli Ossonegro. Nie miała pojęcia o tym, czym naprawdę
zajmuje się Valdo. Błagała o zachowanie azylu. Izis zadeklarowała nawet pokaźną
kwotę na rzecz domów opieki, czy czegoś podobnego. Chcę udowodnić, że wcale nie zależy nam na pieniądzach. To wszystko
tylko pogłoski, Valdo przecież całe życie, troszczył się o innych. Wszyscy
jedynie wykorzystują jego nieobecność, aby z zazdrości, pozbawić nas majątku.
Przyjętę przez rząd pieniądze, miały być darowizną, a nie łapówką! Musieli... nie zrozumieć, co ma na myśli!
Valdo... chciał tylko pomóc, w rozbudowie tak szczodrego dla nas kraju!! Proszę
spojrzeć na nasze dzieci - wzdychała ubrana w odświętną garsonkę Izis,
pozując w blasku fleszy - I proszę zadać
sobie pytanie, jak ja mam im spojrzeć w oczy, gdy pytają: gdzie jest ojciec?
Te wzruszające wyznania, zazwyczaj
pojawiały się okraszone stylową fotografią pani Dalemieux. Oczywiście, w
towarzystwie wspomnianych latorośli. Wybujały młodzieniec o imieniu Beauvisse,
niespecjalnie zdobył sympatię publiczności. Adonisem, to on nie był. Rudzielec
z nieco skrzywioną miną, na siłę wciśnięty w garnitur - zastanawiano się, czy
jego osobliwa fryzura, nie jest na siłę przylizanym irokezem, znakiem
rozpoznawczym kontrowersyjnej subkultury, zwanej punkabillie. Izabella
zarzekała się, jakoby Beau
ukończył liceum z wyróżnieniem, a teraz, przymierzał się do studiów
ekonomicznych.
Nikt oczywiście w to nie uwierzył,
ale i też specjalnie nie drążono, czym tak naprawdę zajmuje się Beauvisse
Dalemieux. Uwagę wszystkich, przykuła jego siostra. Dziewięcioletnia Lilianna
Dalemieux; złotowłosy aniołek o kręconych włosach i promiennym uśmiechu -
została kartą przetargową, pomiędzy Izis Dalemieux a władzami. Nikt nie mógł
się oprzeć uroczej dziewczynce o słowiańskiej urodzie. Nawet sam Naczelnik
W.U.N.S., podobno uronił łzę na widok jej fotografii. Uznano, że sama rodzina
Dalemieux, nie powinna być obciążana winami Valdo. Nikt nie zamierzał być
winiony o zrujnowanie życia małej Lili. Poza tym, firma wciąż przynosiła zyski
dla Ossonegro. Asortyment dostarczony W.U.N.S., znakomicie spełniał swą rolę
podczas podbojów Afryki. Postanowiono bacznie obserwować panią Dalemieux.
Dla świętego spokoju, przydzielono
jej i dzieciom stałe obywatelstwo - w zamian, za zrzeczenie się w imieniu
małżonka, jakichkolwiek praw do ViDal. Valdo zapomniał o takiej drobnostce,
jak: intercyza. Sądził, że Izis jest zbyt ograniczona, aby interesowały ją
sprawy firmy, póki spełnia jej zachcianki. A teraz - spełniła sama kolejną.
Izabella Dalemieux postawiła kilka zamaszystych podpisów, tym samym czyniąc
siebie i dzieci obywatelami Ossonegro - a męża, bankrutem. Nazwisko Dalemieux
było już na tyle skompromitowane, że nikt nie chciał, aby psuło reputację
dobrze prosperującej korporacji. Izis, dostawszy to, co chciała, zaszyła się
wraz z dziećmi w rezydencji. Nie miała wyboru; władze nakazały, aby nie
opuszczała okolic Raguzy, dopóki Valdo się nie znajdzie. ViDal stało się spółką
państwową, o wdzięcznej nazwie Kombinat ''Elektra''. Była końcówka maja. Mijał
już drugi miesiąc od zaginięcia Dalemieux, a sytuacja zdawała się normować.
Powoli, zaczęto się przyzwyczajać, że Valdo Dalemieux, już nigdy nie wróci do Raguzy.
To była tylko cisza przed burzą. Kilka dni później, Valdo Dalemieux, obudził się na placu budowy.
****
Jeżeli podoba ci się moja twórczość, dorzuć grosik i pomóż mi ożywić moją historię!
https://zrzutka.pl/5t842p
Dzięki!
~ Anu Yas
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz