wtorek, 4 kwietnia 2023

Rozdział I - Człowiek z Taurydu rodem, cz. II

 Lecę dalej z tematem! Kolejna część rozdziału I. 

Tymczasem, Dalemieux, dalej sapał groźnie nad mapą. Gdy tajniacy skończyli naradę i powrócili do Valdo, strzeżonego już przez drugą z kolei zmianę ochrony, uniósł ku nim wzrok szaleńca.

            Lepiej powiedzcie, wycedził,  kto wam zapłacił za cały ten cyrk. Żeby mnie wrobić. Robicie mnie w konia i myślicie, że nic nie wiem. Robicie ze mnie wariata. Ale ja wiem, gdzie jeszcze wczoraj było na mapie Taured! A dziś, kurwa, co tam jest? Niby nic? - zawył żałośnie - Może i kurwa, w szkole, nie byłem asem, ale przecież każdy wie, że kraj, co istnieje od ponad tysiąca lat, nie może ot tak sobie zniknąć!

            Nie zauważył nawet cichego skrzypnięcia drzwi. Tłumacz, z tacką zapełnioną kawami w plastikowych kubeczkach, stał dyskretnie pod ścianą, tłumacząc każde jego słowo. Gdy zapadła cisza, po prostu wziął ostatni, czwarty kubeczek z kawą i wyciągnął go w stronę Valdo, uśmiechając się uprzejmie.

            Sam Valdo miał ochotę cisnąć parującym kubeczkiem z latte, prosto w ten jego durny, krzywiący się ryj. Czemu tego nie zrobił? Był po prostu zmęczony. Tak naprawdę, chciał już po prostu wypić chociażby i cholerną kawę z mlekiem; byleby nie odpowiadać na kolejne pytania. Łapczywie chwycił kubek, obejmując go oburącz.

            Aligatou. - rzucił, sam nie wiedząc, skąd zna to słowo i co ono w ogóle oznacza. Może, był naprawdę zbyt zmęczony.

            Myślę, że na dziś wystarczy panu przygód, panie... prezesie - odchrząknął jeden z tajniaków.- Dowiedzieliśmy się wszystkiego, co niezbędne. Pan pozwoli - uchylił uprzejmie drzwi - że eskortujemy pana do hotelu. Jutro przed panem... dużo pracy.

            Komisarz miał tutaj na myśli konsultację z lekarzem specjalistą, tudzież zbadanie kilku marnych tropów w postaci, dajmy na to, firmy bardzo podobnej z nazwy do tej , z którą pan prezes rzekomo miał się kontaktować. Ale Valdo o mały włos, zachłysnąłby się kawą. A jednak, w coś jest wrabiany! A tak sobie myślał, że to takie dziwne, że sami mu przysłali tamto zaproszenie... A gówno, za darmo nic nie dostaniecie. Przecież żadnej teczki nie mam, żadnych projektów! - pomyślał z ulgą, układając sobie historię po swojemu, w całość. Zapewne Japońce chcą przejąć za darmo to, za co tamci mieli zapłacić i wariata z niego robią; stąd też ta cała szopka. Ale oto i potknięcie; myślą, że mają go w szachu, że już im zaufał. On się tak łatwo nie da; w hotelu, wykona kilka stosownych telefonów do W.U.N.S. . Mendy, zapewne mają podsłuchy; ale przecież, W.U.N.S. nie pozwoli aby tak cenny człowiek, jak on, Valdo Dalemieux, został zakładnikiem tych karakanów! Niczego na niego nie mają. Teczka przepadła. Lata sobie pewno gdzieś tam, nad jakąś pustynią... A jednak, mam w życiu pierdolone szczęście - pomyślał Valdo, biorąc ostatni łyk kawy - Ostatecznie, nawet zguba wychodzi na dobre...

            Dalemieux stwierdził, że skoro robią z niego kretyna, to on, przynajmniej chwilowo, dalej tego kretyna powinien strugać. Z rozbrajającym uśmiechem, sięgnął po portfel. W jego dłoni, spoczywał kolejny plik jenów, mało dyskretnie zakryty jakimiś wizytówkami..

            To mój hotel. - rzucił, popatrując z wyższością na tajniaków i tłumacza. - A jakby był jakiś problem z rezerwacją, proszę mnie zawieźć tam. - wskazał na drugą wizytówkę, należącą do firmy, z którą pan prezes, miał podjąć ważkie negocjacje. - Zresztą, znacie adres, dla kogo pracujecie. - mrugnął porozumiewawczo do tajniaków.

            Ci, spoglądali zdziwieni a to na wizytówki, a to na siebie. Zapytali o coś tłumacza, który także wydawał się zaskoczony. Cała trójka udała się więc za drzwi, gdzie doszło do ożywionej dyskusji.

            Panie Shiba, nie kwestionuję pańskich kompetencji- jeden z tajniaków, wyraźnie poirytowany, postanowił wyżyć się na tłumaczu - Ale jeszcze raz pana pytam: czy pan na pewno dobrze mu przetłumaczył, że to wszystko co nam pokazuje, czym się legitymuje... nie istnieje? Że te kłamstwa, już się kupy nie trzymają? My według niego pracujemy dla jakiegoś... Xiaoming? Co to w ogóle za korporacja? Czy ja o czymś może nie wiem?- sapnął ze złością - Słowo daję... gdyby okazało się, że pan jest zamieszany w cały ten dziwaczny teatrzyk...

            Ale sam pan widzi, komisarzu! Adresy są prawdziwe... ale to tak, jak wtedy, gdy upierał się, że Dubrovnik to Raguza. - wydusił przerażony Shiba - Facet idzie w zaparte. Sam pan widział, że on szukał na tej mapie czegoś, czego nie było... do tego, nawet nie potrzeba moich usług... aby zauważyć, jak bardzo wierzy w te swoje opowieści.

            Albo dobrze udaje! Za przeproszeniem, panie Shiba, ale o wielu rzeczach pan nie wie. Bo tylko marnym aktorstwem można tłumaczyć te rzekome... poszukiwania.

            Jest jedna rzecz, która wyjaśniałaby te jego zachowania, ale... - tłumacz przez chwilę się zawahał. - To teoria paranaukowa. Teoria wieloświatów. Może... dla niego...rzeczywiście te rzeczy są prawdziwe. Gdzieś tam, w jego świecie.

            Czy pan sugeruje, że on przybył z równoległego wymiaru? Panie Shiba, proszę tutaj bajeczek nie snuć! Pan jest chyba tłumaczem, a nie kurwa, filozofem? Od piętnastu lat pan współpracuje z Agencją i radzę panu nie wygadywać farmazonów, jeśli panu posadka miła! - splunął drugi agent. - Forsa się zgadza, ale... Za mało, żeby tak ryzykować. Mam dość tego pajaca. Na dołek go i po sprawie. Jeszcze teraz te wizytówki... jakieś zaczepki, że niby pracujemy dla jego wymyślonych kumpli... dobrze go przygotowali, teraz wyskakuje z prowokacją. Bo po co wariat miałby jeszcze takie pierdoły fabrykować; a w ogóle po co miałby to wszystko na robić?

            Bo to za przeproszeniem wariat, panie komisarzu. Gdyby wariat myślał logicznie, to nie byłby wariatem. -uśmiechnął się zmieszany tłumacz -  Nie chcę niczego sugerować... ale jeśli to jakaś pułapka, albo przykrywka... być może, należałoby sprawdzić, dlaczego akurat wybrał sobie te adresy...

            Prawda. - pstryknął palcami drugi tajniak. - Swoje, odbębniliśmy. Jeśli to poważniejsza sprawa, góra urwałaby nam łby za to, że posłaliśmy go do zwykłego aresztu. Plus, może się burzyć o to, że nam zapłacił. Powiedzmy, że... za transport. Trzeba go skonfrontować... zobaczymy, czego tam szukał...

            A jeśli znowu okaże się, że szuka rzeczy, które nie istnieją? Albo, że ten oszołom, to zwykły wabik?

            Yuki, ile takich spraw ze mną rozgryzłeś? Jajami trzęsiesz? Cała obstawa jest zorganizowana. Nawet jeśli to jakaś pieprzona pomyłka, nie mam zamiaru puścić go wolno. Do obserwacji i przekazujemy go górze. Najchętniej, to bym się go jeszcze skuteczniej pozbył... - mruknął tajniak, dyskretnie głaszcząc kieszeń płaszcza, w której najwyraźniej było jakieś skuteczne narzędzie. - Zawieziemy go tam, gdzie sobie życzy. Poddamy obserwacji. Chciałbym, panowie, żeby ten sukinsyn wreszcie pękł... na nerwy mi działają ci Europejczycy...

            Dalszych wątpliwości, już nie było. Obie strony najwyraźniej były zbyt zszokowane i zmęczone zagadką człowieka z Taured. Dalemieux, co prawda wyglądał na nieco przestraszonego, gdy zobaczył, że niepozorny, elegancki samochodzik, którym tajniacy mieli go odwieźć do hotelu, jest eskortowany przez dwa wozy policyjne. Wytłumaczono mu jednak, że to wszystko ze względów bezpieczeństwa. A jednak, pomyślał. Wrobiony na amen. Nawet władze państwowe są w to zamieszane...

            Był już niemal pewien, że został aresztowany. Przekręt nie wypalił, powtarzał sobie. Może dlatego, był taki cichy i spokojny, gdy pod rzekomym adresem hotelu, zastał okazałą galerię handlową? Uprzejmy pan Shiba, wyjaśnił mu, wskazując na mapę miasta, oraz tabliczkę z nazwą ulicy , że znajdują się dokładnie pod wskazanym przez niego adresem. Dalemieux, trwający w postanowieniu, że nie da się złamać (te japońskie gryzmoły, wszystkie wyglądają tak samo!), wymamrotał tylko, że adres na wizytówce, musiał być błędnie zapisany. Następnie, zawieziono go pod adres rzekomej firmy, którą miał dziś wizytować. Pomysł sam w sobie absurdalny - o godzinie pierwszej w nocy, mógł tam rezydować jedynie cieć i spóźniona sprzątaczka. Prośbę jednakże spełniono. Gdy oszołomiony Valdo, stanął pośród osiedla domków jednorodzinnych, nie mógł wykrztusić z siebie ani słowa. W promieniu kilku kilometrów, nie było widać ani jednego biurowca.

            Poczuł, że ktoś kładzie mu dłoń na ramieniu. To tajniak, najwyraźniej sam zmęczony poszukiwaniami nieistniejących instytucji, postanowił zabawić się w dobrego glinę. Jak spod ziemi, wyrósł w ślad za nim tłumacz. Tajniak, nadzwyczaj spokojnym tonem, powiedział coś, co z pewną dozą wahania, zostało przetłumaczone przez pana Shibę.

            Pan komisarz mówi, że to stara, cicha  dzielnica. Jedna z bardziej szanowanych. Sam się tu wychował. Tu nigdy nie znajdował się ani jeden biurowiec. Tutejsze posesje, mają nawet po kilkaset lat. Nikt nawet nie myśli o sprzedaży działek pod biurowce. Przykro mi, panie Dalemieux. Pod wskazanym adresem, jest ogród miejski z kapliczką. I herbaciarnia. Nie tego pan szukał, toteż nie możemy panu pozwolić tam się udać.- tłumacz skinął uprzejmie głową. - W adres pańskiego, pięciogwiazdkowego hotelu, mógł wkraść się błąd, sęk w tym, że taka sieć hoteli, w ogóle nie istnieje. Teraz, adres zaprowadził nas do dzielnicy, w której nie ma ani jednej siedziby korporacji. Jeśli pan czuje się oszukany, to na pewno nie przez nas. My też nie mamy podstaw, by panu ufać. Pan komisarz radzi panu wyjawić pańskie prawdziwe motywy działań. Im szybciej pan to zrobi, tym lepiej dla pana.        

            Nie wciskaj mi tu kitu. - przerwał mu Valdo, wciąż z niedowierzaniem wpatrując się w rząd latarnii, oświetlających staromodne, japońskie domostwa. - To wszystko, jest ukartowane. Ja wiem swoje. Nic więcej wam nie powiem. Żądam adwokata i kontaktu z ambasadą.

            I to by było na tyle. Sam odmówił współpracy. - podsumował tajniak, usłyszawszy, co Dalemieux ma do powiedzenia. - Herbaciarnię i okolice galerii, jeszcze się sprawdzi. Zaraz wyślę tam ludzi. Może to miała być przykrywka, a ten dureń potraktował wszystko dosłownie. Idziemy! - popchnął Dalemieux w kierunku radiowozów. - Oczywiście, Shiba, podsunąłeś mi jeszcze jeden pomysł... już wiem, jak jeszcze można go podpuścić...a ty nam w tym pomożesz...

            Jakież było zdziwienie Valdo, gdy policyjny kordon, odwiózł go, nie jak przypuszczał - pod areszt, a całkiem porządny, czterogwiazdkowy hotel. Oczywiście, cały korytarz był obstawiony mało dyskretnymi agentami policji; jego dwa wierni towarzysze niedoli, oraz pan Shiba, odeskortowali go również pod drzwi apartamentu. Sam apartament, mieścił się na piętrze dziesiątym, co miało uniemożliwić klasyczną ucieczkę oknem - Dalemieux na akrobatę, to raczej nie wyglądał. Chociaż prezes był dwa razy szerszy od kratki wentylacyjnej, tę, także dodatkowo zabezpieczono. Przed drzwiami, postawiono dwóch potężnych, uzbrojonych funkcjonariuszy. Pokój był zabezpieczony, na każdy możliwy sposób

            Oto i pański apartament - tłumacz uprzejmie otworzył przed Valdo drzwi. - Proszę chwilę zaczekać; posiłek dla pana jest już w drodze. Rozumiem, że może pan odczuwać pewien dyskomfort, z powodu tak licznej ochrony, ale póki nie mamy pewności co do pańskiego przypadku, musimy zachować względy bezpieczeństwa.

            Tajniak popchnął zdezorientowanego Dalemieux przez próg. Drzwi od pokoju, zatrzasnęły się z hukiem, a klucz szczeknął w zamku. Valdo, po raz pierwszy od wielu godzin, został w pomieszczeniu sam.

            Oczywiście, że pamiętał o sterczących na warcie gorylach! Ale nie przeszkodziło mu to w pierwszym odruchu, nerwowo szarpnąć za klamkę. Kurwa mać, zamknęli go! No, ale czego miał się spodziewać? Widać, jednak coś tam do nich dotarło, że mają do czynienia z nie byle kim. Valdo, rozejrzał się z uznaniem po pomieszczeniu. Standard, jak najbardziej odpowiadał jego wymaganiom. Na pewno lepsze to, niż więzienna prycza...

            Dalemieux, wzdychając, rozsiadł się na miękkim łóżku. Przymknął oczy. Gdzie popełnił błąd? Przez głowę, jak szalone, przelatywały mu strzępki obrazów; wspomnienia incydentu, od którego wszystko się zaczęło. Nie będzie się z niczego tłumaczyć tym Japońcom. Teraz, sam zaczynał powątpiewać... w to, czy nie jest pionkiem w jakiejś większej rozgrywce. Pionkiem, jednym z wielu, zbijanych w pierwszej kolejności. I on... naprawdę nie miał... o niczym pojęcia.

            Nie miał również zamiaru - przynajmniej na razie - mówić o tym, że kilka tygodni wcześniej, odwiedzili go dziwaczni kontrahenci w czerni. Zjawili się pod siedzibą ViDal i bynajmniej nie byli Japończykami. Ciężko zresztą powiedzieć, kim byli. Czarna limuzyna z przyciemnionymi szybami, którą podjechali pod firmę, wzbudziła taki respekt pośród ochrony i trzech sekretarek, że nikt nie kwestionował ich żądania, w postaci natychmiastowego widzenia z panem prezesem Dalemieux. Tajemniczy goście, dowodzeni przez nobliwego eleganta w czerni, zniknęli w drzwiach jego gabinetu.

            Prezes akurat pochłaniał obfity lunch, w postaci sterty kanapek z tuńczykiem. Między jednym a drugim kęsem, usłyszał skrzypnięcie drzwi.

            - Czefo ho kuwy ędzy? - wybełkotał z ustami wypchanymi rybą - Jak mófem, żeby nie pfefkadzać...

            Nie do końca przeżuty jeszcze kęs kanapki, wylądował na eleganckiej wykładzinie. Prezes, niemal się nim zachłysnął, widząc wycelowaną w siebie czarną, błyszczącą lufę glocka. Mierzył do niego wysoki, siwiejący mężczyzna w czarnym prochowcu i przyciemnianych okularach.

            - Tylko żadnych durnych sztuczek. - wycedził. - Ochrony i tak dalej.

            - Nie trzymam forsy w sejfie! - jęknął Dalemieux - To spółka państwowa! Na rządowym koncie...

            - Prymityw. Że niby forsy chcemy.- krzepko wyglądający starszy pan, prychnął w kierunku swojej czteroosobowej obstawy, nie spuszczając Valdo z celownika - Taką forsą, jakiej ty nie masz, nędzny knurze, to ja mogę sobie całe Ossonegro wytapetować. I jeszcze na podtarcie dupy starczy.

            - Czego więc chcecie? Kto was przysłał? Naczelnik? - wyjąkał Dalemieux, czując strużki potu na plecach. - Przecież było dogadane, że dostarczymy, jak tylko Kral...

            - Właśnie. - przerwał mu osobliwy gość - Inżynier Egon Kral. Bardzo mnie to cieszy, że się rozumiemy. Nas, nikt nie musi przysyłać. Sami się przysyłamy, gdy zajdzie taka potrzeba. Mógłbym cię teraz kropnąć, prawda, mój drogi Valdo? Ale nie zrobię tego, póki masz dostęp do czegoś, na czym mi zależy. Nie lubimy... zbędnego zamieszania. Bo, o ile się nie mylę, inżynier Kral to twój wielce zasłużony przodownik pracy, prawda Valdo?

            - A, Kral! - Dalemieux nagle się ożywił, słysząc, że to nie o niego chodzi tej osobliwej delegacji - A to trzeba było tak od razu, hje, hje! Inżynier jest zapewne w hali testów... dogląda projektu... zaraz poproszę Tanję, coby zaprowadziła szacownych panów...

            Dłoń prezesa, odruchowo powędrowała ku skomplikowanej machinie telekomunikacyjnej, która to służyła prezesowi do kontaktu ze światem zewnętrznym i wydawania rozlicznych dyspozycji. Ale nie zdążył nawet chwycić za słuchawkę. W mgnieniu oka poczuł, jak jeden z ludzi starucha, chwyta go za nadgarstek, aż kość chrupnęła.

            - Czy ty myślisz, że ja potrzebuję asysty twojej biurwy? Sam potrafiłbym trafić do tego podstarzałego karaczana! - huknął staruch, zbliżając niebezpiecznie lufę do głowy prezesa - Jak to to śmierdzi, doprawdy, jak knur. - skrzywił się z niesmakiem, patrząc na oblanego potem Valdo - Puść go, bo jeszcze się zesra. - skinął na podwładnego - Mówiłem, że nie lubimy zbędnego zamieszania. Paradowanie po twojej firmie, nie wchodzi w grę. Ty, masz od wszystkiego ludzi, Valdo. Ja, również. Masz dziś szczęśliwy dzień, knurze. Jak pokażesz, że umiesz ładnie śpiewać, dołączysz do mojego chóru. Możesz być częścią czegoś wielkiego, Valdo. Czegoś, co jest większe, niż twoje ego i dupa razem wzięte.

            - Ale czemu ja? - jeknął prezes, masując obolały nadgarstek - Dlaczego nie możecie po prostu iść do tego dziada i sami z nim to załatwić?

            - Mało wiesz jeszcze wiesz o Kralu, mój drogi Valdo. - starzec uśmiechnął się pod elegancko przystrzyżonym wąsem - A jeszcze mniej o tym, co trzyma w swoim archiwum. W szufladce, z literą ''I''?

            - Błagam, tylko nie ''INFRASTRUKTURA- ODRZUT''! - zawył Dalemieux - To radary do nakierowania bomb i nawet ta...bomba...prototyp ulepszenia... na zlecenie W.U.N.S. ... Nie mogę!

            - W szufladce na ''I'', pod fiszką ''INNE''. - uśmiechnął się staruch, mając najwyraźniej ubaw z tego, z jaką łatwością można wyciągnąć z tego przerażonego spaślaka, tajne dane wojskowe.

            - A... to nie o broń wam chodzi? A co on tam może trzymać, e? - Valdo zmarszczył brwi -Pewno jakieś nieudane projekty, co tam nie przeszło, bo się na koszta nie zgodzili... Kazałem wszystko przechowywać; może się kiedyś przyda...

            - Brawo, Valdo. A jednak, potrafisz myśleć. Wyobraź sobie, że tam znajduje się prawdopodobnie coś, co może się bardzo komuś przydać. Skoro ty nakazałeś opisać broń atomową, jako nieudany projekt infrastruktury... Dlaczego stary Egon miałby być gorszy? - staruch uśmiechnął się chytrze - Twoja ochrona, jest taka problematyczna... - cmoknął z niezadowoleniem  - Ciężko się dostać do jego biura, bez zwracania na siebie uwagi. Ale pan prezes, może wejść wszędzie, o ile ruszy z tego pieprzonego fotela swój gruby zad! - huknął, aż rzeczony prezes zadrżał na swym tronie. - I w ząbkach przynieść wszystko... o co się go poprosi. Tak, żeby sprawa pozostała tylko pomiędzy nami, Valdo.

            - Ale co wy chcecie od tej makulatury Krala? Jeśli chcecie konkretnych projektów, to się możemy dogadać... zrobimy ustawiony przetarg, sprzedam wam do użytku wyłącznego po cenie, że tak powiem, śmiesznej... zorganizuję spotkanie; Naczelnik nie musi nic wiedzieć... - sapnął mocno już zdezorientowany Valdo.

            - Pierdolą mnie twoje kable, antenki i bomby, Valdo. Czy ty głupa rżniesz, czy myślisz, że każdy tu przyłazi się kłaniać w pas i ubić lewy interes?! - wściekł się po raz kolejny staruch - To nie jest interes. To rozkaz. Gardzisz Kralem, a większe jaja ma od ciebie. Przynajmniej w kwestii ochrony projektów. Chodzi tylko o taką jedną teczkę. - lufa glocka, ponownie zbliżyła się do spoconego czoła prezesa - Powiedz mi, czy ten zad aż tak ci w ten fotel wrósł, że nie wiesz, co się w twojej firmie dzieje?! Nigdy nie widziałeś niczego podejrzanego?!

            Valdo niespodziewanie zamilkł; jak gdyby się nad czymś zastanawiając. Spuścił wzrok; nie chcąc prawdopodobnie myśleć o wycelowanej w niego lufie pistoletu.

            - Różne rzeczy mówią o Kralu. - wymamrotał - I on sam, pierdoli czasem i farmazony. Ale, to ja mu pomogłem się odbić od dna. Siadł na dupie. Żadnych szalonych pomysłów. Robi, co mu każę. Trochę wybrzydza z projektami dla Naczelnika, ale mam jeszcze innych. Ale Kral, to kura znosząca złote jaja... chociaż gadali, że trzyma w papierach dziwne rzeczy. Wicedyrektor działu radiokomunikacji gadał... Ale co ma mnie obchodzić, co gadają, hje, hje? - Valdo wybuchnął histerycznym rechotem - Dla mnie się liczy, jaki ja mam z tego zysk! Po cholerę mam słuchać, co gada Sarkovic? Pewnie stołka mu się zachciewa...!

            Poczuł w tej chwili, jak lufa napiera na jego skroń.

            - Błąd, mój drogi Valdo - westchnął staruch - A więc, jeszcze raz. Co takiego osobliwego powiedział ci ten... Sarkovic?

            - Mówił, że... że... - Valdo drżąc, przełknął ślinę - Że nie rozumie, po co tego Krala tu ściągnąłem. Że są towarzysze, tacy jak on, bardziej zasługujący na to stanowisko... Że Kral jest nawiedzony i znowu mu odbija, tak, jak ludzie po wojnie gadali. Że widział, jak Kral przeglądał jakieś dziwne papiery. Jakby szyfrem pisane. Jak on wszedł, to Kral podobno to ręką zakrył i schował. I że te litery, to jakieś takie dziwne były, jakby greckie, czy żydowskie. Jakieś mu nie znane. - sapnął. - Myślisz pan,  że ja głupi jestem? Kazałem, żeby pokazał mi dowody. Podobno, nawet w sejfie szukał, ale sprzątaczki go przyłapały, bo myślały, że się kto włamał... Uciszone już. A tych papierów nie było... w sejfie.

            - Zgadza się. W sejfie ich nie ma, bo są tam, gdzie ci powiedziałem. Część, ma ten twój Sarkovic... albo raczej miał... ach, nie powiedział ci o tym, że też szukał pod ''I''? Sprzątaczki też nie zauważyły, że coś do kieszeni chował, e? Wymyślił sobie, że wielce to odcyfruje, kuzyna archeologa ma. I gówno się dowiedział; kuzyn był mądrzejszy i wiedział, gdzie powinien przekazać takie rzeczy. Ale o zwolnieniu lekarskim i wypadku, zapewne już wiesz... Co on sobie myślał, ten Sarkovic? Pycha go zgubiła. Tak, jakby można było na Ziemi odcyfrować język... który nie pochodzi z Ziemi. - prychnął staruch z niesmakiem.

            -Cco? - wyjąkał Valdo, czując ucisk w piersi - Żona dzwoniła, że autem się rozpierniczył... to wy? Ale czemu on z tym do mnie nie polazł od razu! Łeb poleci, jak to on może takie rzeczy, za moimi plecami... I co ty pan do mnie mówisz? Jaki zaś język nie z Ziemi?

            - A czemu miałby od razu z tym iść do ciebie? A co ty byś z tymi papierami zrobił, Valdo? Zapewne, nakazałbyś zwolić Krala, bo znowu mu odbija, prawda? A papiery, wylądowałyby w niszczarce. - odparł starzec, ignorując pytanie Dalemieux  - Nie doceniasz ludzi, Valdo... Sarkovic, przynajmniej chciał poszukać. Ale nie każdy nadaje się do tego, żeby wiedzieć wszystko. Nie lubimy, gdy ktoś zadaje zbyt wiele pytań. Czasami, bardziej przydatni są tacy, którzy nie chcą wiedzieć nic. Albo, tacy, którzy nawet nie mają pojęcia, ile wiedzą. Powiedz mi, mój drogi Valdo, czy ty chociaż wiesz, czym są te procesory, nad którymi w nocy i za dnia, pracuje dla ciebie sztab ludzi?

            - Ale to dla wojska przecież! - jęknął Valdo, czując, że znów go ściska w piersi. Zawał murowany, o ile ten szalony dziad, za chwilę go nie kropnie - To.. do mózgu elektronowego... dane można zapisać... odczytać...

            - A czy ten twój procesor wie, jakie dane przetwarza  ? Czy zastanawia się nad ich znaczeniem?

            -Co? - Valdo najwyraźniej pogubił się w dywagacjach starucha - Przecież to to tylko urządzenie! Jak może myśleć... Narzędzie!

            - Ja, potrzebuję narzędzia, mój drogi Valdo. A ty jesteś, jak te pieprzone procesory, którymi handlowałeś z W.U.N.S. . Masz dane, które można odczytać. Masz do nich dostęp. I tak, jak ten procesor, nie myślisz nawet o tym, co posiadasz; takim cię już stworzono, taki się narodziłeś. Zapytam cię konkretnie: czy będziesz mi dostarczać te dane? Czy mam zrobić z tobą to, co twoi inżynierowie robią z takimi trefnymi procesorami, które nie działają?

            Lufa coraz bardziej wżynała się w czoło prezesa.

            - A co ja z tego będę miał? - wyjołczał Valdo, czując coś mokrego i nieprzyjemnego pod swoim zadkiem - Ty nie wiesz pan, z kim pan rozmawiasz... Kropnij mnie! - zawył - Kropnij mnie, ale wiem, że tego nie zrobisz; W.U.N.S. za bardzo mnie potrzebuje! Nie wiem, dla kogo pan pracujesz, ale pożałujecie tego!

            - No i się zesrał durny knur. - westchnął staruch, opuszczając lufę - Tchórz pieprzony. Mam dość twojego smrodu, tępaku. Masz rację; nie zrobię tego, bo twoje życie jest mniej warte, niż twoje usługi. A niech ci będzie... Dziesięć milionów kun, żebyś mógł porządnie nimi wyczyścić to gówno, które ci tkwi pod dupą. Bo ty jesteś zbyt tępy, żeby z tobą inaczej rozmawiać, prawda?

            Nachylił się nad nim, roztaczając woń tytoniu i whiskey.

            - Zgadzam się. - wyjąkał Valdo, sam nie wiedząc do końca, na co się zgadza; cena była dziesięciokrotnie wyższa od tego, co ostatnio dostał na swoje szwajcarskie konto od W.U.N.S. . Wymieniona kwota, brzmiała dla niego o wiele bardziej konkretnie, niż dziwaczne pogróżki i opowieści o tym przeklętym Kralu.

            - Gratulacje. - staruch wyciągnął rękę - Witaj w Bractwie, Valdo Dalemieux. Skoro dziesięć milionów kun, przekonuje cię bardziej niż własne życie, mam nadzieję, że współpraca ułoży się prościej, niż przewidywaliśmy. - uścisnął drżącą dłoń prezesa - Tylko nie zapomnij o reszcie tych osobliwych notatek Krala. Sprawa jest prosta. Z tego co wiem, już dostałeś od Japończyków zaproszenie na przetarg anten, prawda?

            - T... tak... Ale co to ma do rzeczy? - stęknął prezes, czując żelazny uścisk dłoni swojego gościa.

            - Teraz, jak wyjdę, grzecznie wyjmiesz je z kosza na śmieci. Podniesiesz słuchawkę, zadzwonisz do Tanji i poinformujesz ją, że ma zarezerwować ci najdroższy hotel w całym Kioto, bo jednak lecisz do tej Japonii. Tam, spotkamy się z tobą, o ile do tego czasu załatwisz to, o co cię prosiłem. Czekaj na dalsze wskazówki. Bractwo się nigdy nie podda, pamiętaj Dalemieux. Bractwo, spłaca swe długi.

            Powiedziawszy to, staruch ot tak, po prostu, puścił dłoń Valdo i odwrócił się plecami, z zamiarem wyjścia. Valdo, czuł jednak, że nie wszystko jest jasne. Prawie zmiażdżona w uścisku gościa dłoń, wciąż nieprzyjemnie pulsowała.

            - Czekaj no, pan... - wysapał, podnosząc się z wysiłkiem z prezesowskiego fotela. - A jeśli... jeśli tych papierów tam nie ma? Jeśli... ja ich nie znajdę?

            - To wtedy ja, znajdę ciebie, Valdo. - odrzekł staruch, zamykając za sobą z hukiem drzwi.

            ... gdy teraz o tym wszystkim myślał - a może, może od początku miał do czynienia z prowokacją?  Kurwa mać! Zastraszyli go, jak pierwszego lepszego leszcza! Ale, on się z tego wywinie. Teczki nie ma, teczki przecież nie ma. Pewnie zamierzają go przydybać, ale wiedzą dobrze, z kim mają do czynienia. Na pewno nie z idiotą.

            Przezornie zrobił obchód po całym apartamencie, w poszukiwaniu kamer czy mikrofonów. Nic takiego nie znalazł. Kabel od telefonu, również nie był przecięty. Chwycił odruchowo za słuchawkę, ale później się zawahał. Na pewno mają podsłuchy. Ale i to nie stanowiło dla niego żadnej przeszkody; miał umówione hasło, na wypadek kłopotów. W gabinecie Naczelnika, zawsze ktoś czuwał, a przed wylotem, wręczono mu odpowiednie instrukcje. Pewny swego Valdo, wykręcił na tarczy numer.

            Nie ma takiego numeru, nie ma takiego numeru... - odpowiedział mu japońsku automat.

            Dalemieux ze złością cisnął słuchawką. Akurat ten komunikat rozpoznał; japońskiej  sekretarce przy przekierowaniu, zdarzało się pomylić wewnętrzny; wtedy tak samo gadało. Nie ma takiego numeru. Cholery jedne, pewnie zablokowali mu połączenia zagraniczne! Spróbował, mimo to,  zadzwonić pod swój własny, zupełnie prywatny numer. Izis, to pewno nie odbierze, ale może Beau jeszcze nie śpi...a na pewno ktoś ze służby... Nie ma takiego numeru. Trzy razy pod rząd.

            Valdo przypomniał sobie o panu Li. Chrzanić, że jest druga w nocy! Za coś mu płaci, a jeszcze go sukinsyn udupił. Kto wie, może też dla nich pracował? Wygrzebawszy numer z odmętów notatnika, jednej z niewielu rzeczy, jakich mu nie skonfiskowano, Dalemieux wybrał absolutnie zwyczajny, lokalny numer, po to, aby znów usłyszeć: Nie ma takiego numeru.

            W złości, już chciał roztrzaskać felerny aparat, gdy jego wzrok padł na przyklejoną do aparatu karteczkę, z numerem hotelowej centralki. Tego, jeszcze nie próbował.

            Halo?! - wykrzyknął do słuchawki, usłyszawszy japońskie powitanie ze strony dyspozytorki - Par- le-we frąsa? Proszę mi powiedzieć, czemu do cholery żeście zablokowali połączenia z pokoju 414? Do żony się nie mogę dodzwonić!

            Dyspozytorka, na szczęście Valdo, rozumiała francuski; a przynajmniej starała się zrozumieć osobliwy dialekt, którym posługiwał się tajemniczy przybysz z pokoju 414. Cała obsługa, dostała od policji szczegółowe instrukcje, jak z nim postępować. Ona sama, została specjalnie sprowadzona tu na dyżur, w razie, gdyby rezydent spod 414, zechciał wykonywać jakiekolwiek połączenia.

            Grzecznie wyjaśniła mu, że nikt nie blokował połączeń z jego pokoju. Co prawda, jest objęty procedurami bezpieczeństwa, ale aparat jest do jego dyspozycji. Zaoferowała swoją pomoc, pytając o numer, do którego chciał się dodzwonić. Ku jej zdziwieniu, Valdo podał dwa numery. Oba, miały numer kierunkowy, składający się z trzech cyfr, gdzie przy reszcie ciągu, występowało ich tylko pięć.

            Monsieur, proszę wybaczyć - wydukała, niczym pan Shiba przy pierwszym starciu z Valdo - ale proszę się upewnić, że pan podaje właściwe numery. Numery kierunkowe, składają się z dwóch, a nie trzech cyfr.

            Własnego numeru niby nie znam? - oburzył się Valdo - A numer.... (tutaj Dalemieux podał numer pana Li), z tym mnie proszę połączyć! To wasze przecież, tutaj z Kioto! - sapnął ze złością.

            W całym TOKIO - poprawiła go dyspozytorka, mając na uwagę oficjalnie stosowaną nazwę miasta - nie istnieje ani jeden numer, składający się z pięciu cyfr. Proszę wybaczyć, ale póki pan nie ustali właściwych numerów, nie mogę panu pomóc. Podane numery, nie istnieją. Dobranoc. - ucięła rozmowę, a w telefonie rozległ się sygnał urwanego połączenia.

            W tym samym momencie, ktoś przekręcił w zamku klucz. Oczom zdziwionego Dalemieux, ukazał się widok zgrabnej pokojówki, pchającej przed sobą posrebrzany wózeczek. Na wózeczku zaś, znajdowało się nieco o tej porze przedwczesne, typowe śniadanie kontynentalne. Jajeczko, grzanki, dżemik, kawa? Valdo, który od paru godzin nie miał nic w ustach aż się oblizał! Ale oto, za pokojówką, podążał nikt inny, tylko ten przeklęty tłumacz. Ostentacyjnie, obok talerzy, postawił przenośny magnetofon.

            Aligatou - skłonił się ku dziewczynie, która odzwajemniwszy ukłon, wyszła w pośpiechu. - Widzę, że próbował pan się z kimś skontaktować. - skinął na słuchawkę telefonu, którą Dalemieux pośpiesznie odrzucił na miejsce. - Ale sądząc po pańskiej minie, nie udało się...

            Nie udało się? W konia mnie robicie i tyle! - zawył Valdo żałośnie, nie omieszkując przy tym porwać łapczywie grzanki oraz pudełeczka z miodem. - Zablokowaliście mi połączenia,  a teraz robicie ze mnie wariata, co to numerów nie zna. - stęknął, wylewając złocistą zawartość pudełeczka na grzankę.

            Pan Shiba w odpowiedzi tylko westchnął, wciskając guzik nagrywania. Dalemieux aż prychnął ze złością. Przy okazji dostrzegł, że na urządzeniu widnieje nazwa jakiejś nie znanej firmy. Rękę dałby sobie uciąć, że miesiąc temu, ViDal wypuścił identyczny model! Postanowił to jednak przemilczeć.

            Ach, to. - pokiwał smutno głową tłumacz. - Z całym szacunkiem, panie... Dalemieux. Choć odwiedzam pana z własnej dobrej woli, lepiej aby moi przełożeni wiedzieli, o czym z panem rozmawiałem. Tak, na wszelki wypadek, gdyby... stało się coś nieprzewidzianego.

            Coś nieprzewidzianego? A co kurwa, widelec od śniadania miałbym w pana wbić, czy co? - Valdo zamachał groźnie sztućcami, ale widząc czujny wzrok tłumacza, speszył się. Jął grzebać niedoszłym narzędziem zbrodni w jajecznicy. - Nawet nie wiecie, z kim zadarliście... - wymamrotał.

            Tak. Nie wiemy. - odparł spokojnie pan Shiba. - To jest właśnie przyczyna pańskiego zatrzymania; nie wiemy o panu nic. I w żaden sposób nie możemy niczego ustalić. A pan, wcale nam w tym nie pomaga, upierając się przy swojej wersji. Dlaczego pan się po prostu nie przyzna? - spojrzał przenikliwie na Valdo, spokojnie pochłaniającego śniadanie. - Ci ludzie, dla których pan pracuje, panie Dalemieux; choć komisarz powątpiewa, czy to w ogóle pańskie nazwisko... ci ludzie, mieli bardzo kiepski pomysł, każąc panu, w razie wpadki,  szukać tych nieistniejących państw, miejsc; nawet dzwonić pod nieistniejące numery. Cokolwiek panu w zamian obiecali - i tak pan tego nie dostanie, bo Agencja nie zamierza pana puścić wolno, póki cała mistyfikacja się nie wyjaśni.

            Jaka mistyfikacja? Przecież powiedziałem wam o wszystkim! To nie chodzi wam... o te projekty z tej teczki? Wy... nie mieliście przejąć jej po tym pieprzonym przetargu? Ja ją i tak zgubiłem w samolocie! Nie mam już nic więcej! Nawet z forsy mnie orżnęli! - zawył żałośnie Dalemieux. - Jestem prezesem poważnej firmy, pracuję dla rządu Ossonegro i nie tylko...  żonę mam, dwójkę dzieci... a ty mi śmiesz wmawiać, że to wszystko... to moje kłamstwa?

            Nikt nie powiedział, że pańskie. Ale nie wiemy w takim razie, czyje. Nie chcemy od pana żadnej teczki, cokolwiek tam było. Jedynie dowiedzieć się, kim pan jest. Nie mamy nawet od kogo się tego dowiedzieć... nie istnieją żadne ambasady pańskiej rzekomej ojczyzny. A człowiek, którego nazwisko podaje pan jako ministra, na którego pan się powołał... nie żyje od dziesięciu lat. Nasz kraj też nie jest... cesarstwem. Pan nazywa nasze miasto przedwojenną nazwą... tłumaczymy to panu od paru godzin, ale pan zdaje się nas nie słuchać. Proszę się niczego nie obawiać. - odchrząknął tłumacz - Jeśli robi pan to wszystko z obawy o życie swoje i bliskich, możemy objąć pana programem ochrony świadków...

            Zdawało się, że do pana prezesa, wreszcie dotarło, co się dzieje. Nikt nie miał zamiaru niczego od niego wyłudzać. Oni, naprawdę nie mieli pojęcia, że to wszystko o czym mówił, istnieje NAPRAWDĘ. Nikt nie robił z niego wariata. On, w ich oczach tym wariatem po prostu był, o ile, nie ofiarą intrygi.

            Ja już nic nie wiem. - wydusił z siebie oszołomiony. - I niczego nie rozumiem. Ile razy mam wam powtarzać, że dla nikogo, do kurwy nędzy nie pracuję! Usnęło mi się w samolocie, tyle pamiętam. Do tego momentu było normalnie...a potem, mój ochroniarz zniknął i wszyscy zaczęliście twierdzić, że wszystko co od urodzenia znam, nie istnieje!

            Swoją drogą... ktokolwiek panu w tym pomaga, nie możemy mu odmówić kreatywności. - pan Shiba wyciągnął z kieszeni wymięty bilet lotniczy. - Komisarz dalej się głowi, jak pana wpuszczono na pokład samolotu z naszych krajowych linii, z tym świstkiem wystawionym na... OLL ''RODA''?

            Bocian, to znaczy, po ossonegrańsku. - odparł półprzytomnie Dalemieux, po czym nagle, jakby oświecony jakąś myślą, podskoczył nad talerzem. - No i sam pan widzisz! - klasnął swoimi potężnymi łapskami - Jakby mnie kontrola z czymś takim nie przepuściła, to jak bym się tu znalazł, e? Ja musiałem lecieć tym samolotem z Ossonegro! Nie kojarzysz pan? - zamrugał oczami - Pan jesteś w świecie obyty. Takie samoloty, z pomarańczowym boćkiem na boku...

            Nie kojarzę. - odpowiedział tłumacz spokojnie. - Tutaj, nie przylatują takie samoloty z Ossonegro. Z Ossonegro, nie przyleciał tu nigdy ani jeden samolot. Gdy powiem panu, że przyleciał pan z Jugosławii, dalej pan będzie się zapierał, że to przecież Ossonegro. I to jest najbardziej dziwne w pańskim przypadku. Te wszystkie rzeczy, wydają się być zupełnie prawdziwe. Ale nie są. Najbardzej w całej sprawie zastanawia komisarzy to, dlaczego pan to wszystko co znamy... nazywa inaczej. I jeszcze potrafi pan to odpowiednio udokumentować.

            Ja swoje, a wy swoje! Zaś się zaczyna! - Dalemieux z hukiem odstawił pusty już talerz. - Daj mi pan wreszcie spokój. I tak pewnie od rana zaś mnie będziecie targać o zeznania.

            Zgadza się. - przytaknął tłumacz - Uprzedziłem jednak, że jestem tutaj z własnej woli. Sądziłem, że w bardziej komfortowej atmosferze, będzie pan mniej skłonny do awantur. Pan wydaje się być rozważnym człowiekiem, panie... prezesie. Zupełnie innym, niż tamten facet, o którym opowiadają anegdoty w całej Agencji. - uśmiechnął się zmieszany.

            Jaki facet? - zainteresował się Valdo, dopijając resztkę kawy. - To nas... to tego było więcej? A może to u was coś jest nie tak?

              Cóż... pewnego dnia, policja została wezwana do przypadku, który zdawał się być na pierwszy rzut oka, równie dziwny, co i pański. - westchnął tłumacz, spoglądając znacząco na zegarek. - Wezwanie przyszło z budki telefonicznej; dzwonił zdenerwowany taksówkarz. Pod dworcem, wsiadł do jego samochodu elegancki, acz znacznie zdradzający objawy potężnego kaca mężczyzna. Podał mu adres, pod który standardowo się udali. Podczas drogi, człowiek ten zaczął zachowywać się niepokojąco; rozglądał się zdezorientowany, zaglądał taksówkarzowi przez ramię w licznik. ''Na pewno pan dobrze jedzie? Dziwna jakaś ta pana trasa''. Taksówkarz sądził, że chodzi mu o to, że rzeczywiście wybrał trasę, dzięki której ominą korki i grzecznie mu to wyjaśnił. To jednak nie uspokoiło mężczyzny; po dotarciu na miejsce, zamiast wysiąść, spojrzał tylko przez okno i zrobił awanturę. ''Gdzieżeś mnie pan wywiózł? To nie jest mój dom, to w ogóle nie jest mój adres!''. Taksówkarz, miał na uwadze opary sake, unoszące się nad delikwentem, toteż wezwał policję. Cóż... ten pasażer, tłumaczył oczywiście funkcjonariuszom, że został wywieziony w dziwne miejsce, od początku coś się nie zgadzało. Miasto wyglądało obco - no i pod jego adresem, stał kompletnie inny dom. Wydzierał się... że wpadł w czarną dziurę i wyrzuciło go w innym wymiarze. Jeden rzut oka na dokumenty wystarczył. - westchnął pan Shiba, podnosząc się z krzesła. - Rzeczywiście, mieszkał przy ulicy o takiej nazwie tyle, że w innym mieście. Koledzy od kielicha zrobili mu kawał, wsadzając go pijanego do kuszetki, w pociągu jadącym dwieście kilometrów dalej... dworzec, wyglądał podobnie...

            Porównujesz mnie pan z jakąś pijacką przygodą? - oburzył się Dalemieux. - Nikt mnie nigdzie nie wsadzał i niczego nie kazał! A już myślałem, że się dogadamy. Mam to samo - wbił pełen nadziei wzrok w tłumacza. - Że niby wszystko na miejscu, a jednak jakieś inne. Tyle, że ja jestem trzeźwy! No i jak mi to pan wytłumaczysz?

            W zasadzie, to chciałem tylko panu przez to powiedzieć, że wszystko da się wyjaśnić. - tłumacz uśmiechnął się chytrze. - Pan nie jest o nic oskarżony; staramy się panu pomóc. Ale przyszedłem tu w konkretnym celu... jeśli pan nie mógłby usnąć, dobra lektura, zawsze ukoi nerwy.

            Tłumacz podał Valdo niewielką, pożółkłą ksiązkę, z tytułem zapisanym w języku francuskim. Valdo, aż wybałuszył oczy.

            ''Światy równoległe'. O rzeczywistości równoległej...'' dalej nie rozumiem, dziwna pisownia taka... Co ty mi tu dajesz? - prychnął z pogardą. - Panie, ja nie mam ośmiu lat, żebym dobranocek potrzebował.

            Nikt nie powiedział, że każdy podróżnik w czasie i przestrzeni, jest pijakiem, któremu ktoś zrobił kawał. Na mnie już czas, panie Dalemieux... pewnych rzeczy nie da się wykluczyć. Proszę nieco otworzyć się na ludzi. I na różne możliwości... a może dojdziemy do porozumienia...

            To nie Kral to napisał? - Valdo, jakby nie słysząc, co mówi do niego pan Shiba, oglądał książkę ze wszystkich stron. - Myślałem, że to ta książka Krala; on teraz pracuje dla mnie, wie pan. Człowiek wie co i jak. Oczytany w tym co potrzeba. Ale kiedyś. - Dalemieux stuknął palcem w książeczkę. - Zajmował się takimi pierdołami przed wojną. Też opowiadał o tych... rzeczywistościach. Ale wybili mu to z głowy.

            Nazwisko autora jest na okładce. To chyba nie pański znajomy. Nie nazywa się Kral. Ta książka jest stara... jedna z moich pierwszych, jakie czytywałem po francusku, jeszcze przed studiami. Szkoda tylko - westchnął pan Shiba - Że wciąż muszę żyć w prawdziwym świecie, w którym nie mam czasu na to, aby zajmować się... takimi rzeczami. Ale pan ma go sporo, aby się nad tym zastanowić. Życzę owocnej nocy, panie Dalemieux. Być może znajdzie pan odpowiedź na to, skąd pan tu się wziął. Proszę pamiętać, że zawsze może nam pan pomóc. Dobranoc.

            Mówiąc to, wyłączył nagrywanie. Zabrał z wózka śniadaniowego magnetofon i chwycił za klamkę. Dalemieux nie zareagował; książka absolutnie go pochłonęła. Tłumacz, dyskretnie wyślizngnął się poprzez drzwi, przekręcając klucz jak najszybciej.  Tam, już czekał na niego tajniak, dowodzący całą sprawą. Był w towarzystwie kobiety, która wcześniej przedstawiła się Dalemieux, jako operatorka hotelowej centrali; oraz, niepozornego, eleganckiego mężyczny w prochowcu. Mężczyzna w prochowcu, bez słowa wziął od Shiby magnetofon.

            Jesteśmy wdzięczni za pańską pomoc - skłonił się uprzejmie. - Dokumentacja, oczywiście, będzie niezbędna. Dzięki temu, że nasz obiekt nie wpadł na to, iż magnetofon ma wbudowany nadajnik, mieliśmy okazję śledzić na bieżąco waszą rozmowę, w czym - uprzejmie skłonił się ku towarzyszce - bardzo pomogła nam pańska przełożona. Mogę jedynie złożyć panu gratulacje, że tak sprytnie zrealizował pan plan komisarza  Kou. Tym samym, odsuwam was wszystkich od sprawy. - spojrzał na podwładnych. - Jeśli wszystko potoczy się tak, jak komisarz Kou przewiduje, jutro usłyszymy stek bzdur o wymiarach równoległych. Będziemy mieli podstawy, aby oficjalnie zamknąć przypadek; uznać go za człowieka niezrównoważonego. Sami panowie przyznacie, że nieco za daleko zabrnęliśmy w przypadku tego... rzekomego Dalemieux? Agencja nie ma czasu zajmować się każdym obcokrajowcem, który pomylił adresy.

            Tłumacz Shiba, jedynie odkłonił się uprzejmie, w odpowiedzi na te słowa. Widać było jednak, że coś nie daje spokoju komisarzowi.

            Proszę wybaczyć, panie Naczelny - wyjąkał z pewnym onieśmieleniem - Ale, jeśli on dalej będzie obstawał przy swoim... proszę mnie zrozumieć; nie chcę mieć nieprzyjemności, oskarżeń o niewłaściwe poprowadzenie sprawy...

            Powiedziałem wyraźnie: odsuwam was od sprawy. - odparł sucho mężczyzna w prochowcu. - Już nie wasza w tym głowa Kou, co się z nim dalej stanie. To nie szpieg, jak pierwotnie uznaliście. Nic innego nie da się z nim zrobić. Niektóre problemy należy rozwiązywać szybko. Zresztą, myślę, że podsunięta mu przez panów lektura, bardzo go zainteresowała. Chce pan się przekonać?

            Mówiąc to, Naczelny dyskretnie przekręcił klucz w zamku. Komisarz z niedowierzaniem spojrzał przez szparę w drzwiach. Valdo Dalemieux, siedząc na łóżku, z zawzięciem czytał pożółkłą książeczkę, którą komisarz Kou, skonfiskował pewnemu nawiedzonemu żebrakowi.

            I to był ostatni raz, kiedy Valdo Dalemieux, człowiek z Taured, był widziany przez kogokolwiek w Tokio. A przynajmniej, w tamtej rzeczywistości.

            Rano, zastano jego apartament pusty. Książka także zniknęła. Pościel nosiła ślady użytkowania; tak samo jak i naczynia pozostałe po jego nocnej uczcie. Ale sam Valdo, rozpłynął się w powietrzu.

            Komisarz Kou, dobrze wyczuł zbliżające się kłopoty. Jak już wcześniej wspomniałem, apartament był tak zabezpieczony, że ucieczka nie była możliwa w żaden sposób. Po licznych przesłuchaniach, choć nikomu z funkcjonariuszy nic nie udowodniono, obaj tajniacy i tłumacz, zostali zwolnieni dyscyplinarnie z Agencji. Rozmowa zarejestrowana na taśmie przez pana Shibę, nigdy nie została odsłuchana. Taśma była pusta.

            Paszport, prawo jazdy, bilet z OLL ''RODA'', oraz osobliwe wizytówki - także zniknęły z akt sprawy. Oficjalnie uznano więc, że całe zajście równie dobrze mogło nie mieć miejsca; toteż i same akta policyjne, za sprawą Naczelnego, wkrótce zniknęły. Człowiek z Taured, istniał już tylko w pamięci nielicznych osób, które miały z nim do czynienia; wkrótce też przestał być wspomnieniem, a stał się osobliwą legendą, krążącą od lat po całym świecie.

            Ale teraz, już wiecie, że historia Valdo Dalemieux, jest zupełnie prawdziwa. Nie tylko w Tokio, ale również w bliźniaczym Kioto, przez ponad dwa miesiące poszukiwano Valdo Dalemieux, biznesmena o rządowych powiązaniach. Człowieka, który w służbie Ossonegro, wsiadł na pokład samolotu, by nigdy już z niego nie wysiąść.

            W przypadku tak ważnej persony, nie dość, że przesłuchano wszystkich uczestniczących w locie, to jeszcze, nie wiedzieć dlaczego, w całą sprawę wmieszał się rząd W.U.N.S., nakazując zbadanie czarnej skrzynki. Marzenie Valdo o utracie stołka przez dyrektora ''RODA", wreszcie się spełniło. Odkryto wiele nieprawidłowości w stanie technicznym maszyny, którą leciał Dalemieux. Uznano je za bezpośrednią przyczynę kłopotów, które dopadły lot nad Morzem Diabelskim. Wydano oświadczenie o awarii przyrządów pomiarowych. Naczelnik W.U.N.S., grzmiał i huczał, że to karygodne, jak pozwolono na start samolotu, wiedząc, że tego dnia nad Japonią, ma przejść silny huragan; choć nawet japońskie stacje meteorologiczne, zarzekały się, że nic takiego nie przewidywano. Anomalia pojawiła się znienacka i - jak podano w raporcie - przeczyła prawom natury. Nie uwierzycie, ale przez całe dwa miesiące poszukiwań, nie było na całym świecie ani jednej gazety czy stacji, która nie trąbiłaby o tajemniczym zaginięciu Valdo Dalemieux.

            Ślad po Dalemieux urywał się gdzieś właśnie podczas turbulencji. Został zapamiętany przez obsługę, jako jegomość awanturujący się o rozlane martini. OLL ''RODA'', tłumaczyło się tym, że na pokładzie było jeszcze czterdziestu innych pasażerów i nikt nie miał czasu niańczyć rozkapryszonego milionera. Wiele osób zeznało, że widziało, jak Dalemieux został na siłę wciśnięty w pasy bezpieczeństwa; procedury zostały więc zachowane. Obsługa nie miała sobie nic do zarzucenia. Wszystko wskazywało na to, że absencję prezesa zauważono dopiero po krótkiej awarii oświetlenia, kiedy to udało się opanować sytuację, a samolot wydostał się z epicentrum burzy.

            Gwiazdą medialną tamtego sezonu, został niejaki Sandu Dudkovic, osobisty goryl Dalemieux, zwany przezeń Dudikiem. To on pierwszy zauważył nieobecność pana prezesa. Jako naoczny świadek zniknięcia Valdo, był nie lada sensacją. Zdjęcia tego młodzieńca o imponująco grubym karku, oblegały ossonegrańską prasę z nie mniejszą częstotliwością, niż zdjęcia samego Dalemieux.

            Rozumieją towarzysze i towarzyszki; to nie jest tak, że ja mogę być przy szefie, to jest panu prezesie, cały czas. Pan szef, sobie tak życzył. Pan szef, też musi mieć prywatność, taki zapracowany człowiek. - opowiadał Dudik na specjalnie zwołanej konferencji prasowej. - Ale zawsze jestem niedaleko i mam na niego baczenie. Tak było wtedy. No jak kazali zapiąć pasy, to zapiąłem. Mądrze tak robić. A pan prezes, to widziałem że nie pozwalał, ale pewnie zdenerwowali go czym. Ale go w końcu zapięli. Tam się wtedy kocioł zrobił i burdel za przeproszeniem. Myśleli, że się rozbijemy. No i to światło wtedy gasnąć zaczęło. I ja wtedy się przestraszyłem, że ja pier... że hej! To znaczy, że się panu szefowi coś stanie, się przestraszyłem. Mówiłem, że mam na niego baczenie. No i potem, jak już powiedzieli, że wszystko w porządku - ja patrzę na miejsce pana prezesa. A pana prezesa, tam nie ma. No i myślę, może co niedobrego zjadł, bo to jedzenie z tego OLL ''RODA'', to też takie nie wiadomo z czego było. Ja to byłem też za odwołaniem tego dyrektora; ziemniaki takie niedobre jakieś były. I myślałem, że on po tych ziemniakach, jak wreszcie mógł się odpiąć, to do kib... do tualety poszedł. Ale jak patrzę, to już dwajścia minut go nie ma. No a tu już gadają, że lądujemy i pasy zapinać. No to ja myślę, że na sra... to znaczy, za przeproszeniem, na żołądkowy problem, to już i za długo. To żem się zerwał i już chciałem tego chłopa z obsługi trzasnąć, jak mnie zablokował. Ale lecę za nim do tej tualety... A tu - tualeta pusta! No to wyjaśniłem, co i jak. Że taki człowiek ważny, pan Dalemieux. Że go nigdzie nie ma, nawet w tualecie. Siadać kazali, ale przy wysiadaniu znowu do nich poszedłem. I nawet tyrpłem tego, co mi tak siadać kazał. No to zobaczyli listę i zobaczyli, że go nie ma. Ten z Japonii, ten pan Li, z całą delegacją, czekali na lotnisku. Ale jedyne, co ja mu mogłem powiedzieć - to to, że pan szef ze mną leciał, ale teraz, znikł i go nie ma! - w oczach Dudika, pojawiały się zazwyczaj łzy, gdy dochodził do tego momentu. - No i się potem mnie wszyscy czepiali, czemu baczenia nie miałem na niego! Ale jak tu baczenie mieć, jak światło wyłączyli?! Pan prezes to za dużo ważnych spraw miał w tej Japonii, żeby to wszystko tak zostawić. Wszyscy mnie ostatnio o tamtą teczkę pytają. No tak, wróciłem na pokład tylko po jego teczkę. I od razu tę teczkę do pani Izabelli zawiozłem, jak tylko mnie puścili. Ale ona jej nie chciała i zadzwoniła po pana inżyniera Krala, żeby to zabrał. Pytają mnie, co tam było w tej teczce, ale tam jakieś rysunki takie były i wszystko obcym językiem napisane... ja nic nie wiem! Inżynier Kral, to pewnie to wszystko rozumiał, dlatego mu to oddała. Ja to bym tylko chciał, żeby pan szef się znalazł cały i zdrowy. Bo takiego dobrego szefa, to ja nigdy nie miałem - chlipał Dudik - Nerwowy chłop, ale swój taki jakiś... ani na papiery nie patrzy o niekaralność, płaci dobrze... Ktoś musi za to odpowiedzieć! Zaginął taki dobry szef, a oni nic sobie z tego nie robią!

            Tak mniej więcej wyglądało każde z licznych wyznań Dudika, publikowane czy to w radiu, czy w gazetach, a raz nawet w telewizji. Dudik, za każdym razem powtarzał tę samą wersję, raz tylko dodając, że ziemniaki były kwaśne, więc pewnie stare. Chociaż barwne wyznanie wiernego ochroniarza wzruszyło masy, nic do sprawy nie wnosiło. Poza motywem teczki, dzięki któremu, sprawą ponownie zainteresowała się W.U.N.S. . Zgodnie z życzeniem Dudika, wokół sprawy zaczęło dziać się coś. A nawet o wiele więcej, niż ten mógłby sobie życzyć, zanim na zawsze przepadł w annałach historii, zapomniany jak każda sezonowa sensacja.

            Paru smutnych panów, odwiedziło inżyniera Krala. Ten, niespecjalnie, zaskoczony wizytą, wyjął z sejfu teczkę, którą Dalemieux pozostawił na pokładzie. Wręczając ją agentom, nie krył radośći, że wreszcie może się jej pozbyć. Wytłumaczył przy tym, iż nie ma pojęcia, kto jest autorem projektów, ani co dokładnie przedstawiają. Jego zdaniem, była to jakaś niewydarzona bomba atomowa. Z uśmiechem na wąskich ustach, oświadczył, że takimi paskudztwami się nie para; pojęcia też nie ma, co to za alfabet czy szyfr, ani po co prezes Dalemieux, wiózł ze sobą jakieś zatęchłe papiery. Teczkę przyjął od Izis, ponieważ jako zaufany człowiek pana Dalemieux, ma obowiązek dbać o dokumentację firmy. Co było w środku, to nie jego problem. On, jedynie wykonuje zlecenia, za które mu porządnie płacą. O tym, co komu pokazać i sprzedać, decyduje jedynie prezes Dalemieux. On, Kral, jest jedynie szarą mrówką zobowiązaną do ochrony tajemnic firmy. Z obowiązku owego się wywiązał; służbom specjalnym od Naczelnika, odmówić nie może. Uznał, że póki po odbiór nie zgłoszą się odpowiedni towarzysze, miejsce projektu tajemniczej broni jest w sejfie. Na pewno potrafił zadbać o dyskrecję, bardziej niż Izabella Dalemieux. Umówmy się; kobieta bez wykształcenia, ma się zajmować domem, a nie podejrzaną papierologią, toteż przyjął od niej teczkę. Gdyby miał coś na sumieniu, spaliłby całą dokumentację i nic by nie znaleźli. Skoro przychodzą do niego po tę durną teczkę, on ją z chęcią odda. Nie moje małpy i nie mój cyrk. Pracuję właśnie nad doskonaleniem nowego pasma radiowego: uniwersalne fale ultrakrótkie. Planowano je wpuścić do użytku powszechnego. Panowie na pewno o tym wiedzą. To  jest bardziej przydatne obywatelom, niż jakieś arabskie, albo licho wie skąd wzięte papiery. Nie obchodzi mnie czy Dalemieux się odnajdzie, ja pracuję dla ludu. Proszę to zabrać i nie zawracać nam  głowy. Do widzenia. - miał rzucić Egon Kral, jakby kompletnie nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji.

            Już miał zatrzasnąć drzwi, kiedy niespodziewanie wymknął się zza nich ogromny, rudy kot. W dodatku, jednooki. Kot wysunął pazury, gotowy do ataku, sycząc wściekle. Gdy nie podziałały standardowe procedury, obejmujące ''sio'' i ''psik'', do akcji wkroczył inżynier Kral, zasadzając przerośniętemu zwierzowi kopniaka. Psik, Rimbaud, ty zakało. Do domu, już! - miał krzyknąć inżynier. Gdy rudy ogon znikł za witrażowanymi drzwiami, same drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Tyle było zeznań inżyniera Krala; być może osobliwy kot, albo jego rezydencja sama w sobie, odstraszyły służby specjalne W.U.N.S. . Najważniejsze, że odzyskano teczkę. Sam Kral, nawet adwokatem nie straszył, toteż uznano, że nie ma podstaw wnieść ku niemu podejrzeń.

            W odpowiedzi na te najścia szanowanego inżyniera, rząd Ossonegro nie mógł pozostać obojętny. Zapytano oficjalnie, czemu W.U.N.S. tak bardzo interesuje się sprawą zaginionego Dalemieux. W końcu, otrzymał azyl w Ossonegro, a nie w W.U.N.S. . W odpowiedzi, dostaraczono stosowne oświadczenie, które zmroziło wszystkich wierzących w to, że wizyta Dalemieux w Kioto, miała zupełnie niewinny charakter.

            Wszystko było skupione wokół nieszczęsnej teczki z opowieści Dudika. Jej zawartość, była na tyle kontrowersyjna, iż W.U.N.S. ośmieliła się stwierdzić: Valdo Dalemieux, to zdrajca ludu. Jeśli kiedykolwiek pojawi się na terytorium W.U.N.S., zostanie natychmiast aresztowany. Wydana przez Krala opinia, jakoby dokumenty były  bezużyteczne, nie zrobiła na Wielkiej Unii Narodów Słowiańskich, żadnego wrażenia. Ponoć, głowiło się nad nimi wielku ekspertów: od szyfrantów, poprzez lingwistów i znawców języków wymarłych. Nikt nie potrafił ich odczytać. Każde możliwe rozwiązanie, prowadziło donikąd, a ciężko było uwierzyć, że Dalemieux taszczyłby ze sobą przez pół świata, pozbawione sensu gryzmoły. 

            Skupiono się więc na fakcie, że tak oddany w służbie swym chlebodawcom Valdo, próbował coś takiego wywieźć poza Mur. Co władze Ossonegro zrobią z Dalemieux, to już ich problem. Dalemieux próbował handlować szyfrowanymi projektami; co z tego, że same projekty nigdy nie dotarły do Tokio?  Że żaden Japończyk nie miał ich w ręku? Valdo Dalemieux, został, po raz kolejny, okrzyknięty kolaborantem.

            Na ile Kral wykorzystał nieobecność Dalemieux, oraz pewność siebie, pozostało zagadką. Krala, nie dało się niczym obciążyć; w tej rozpoczętej przez Dudika sztafecie, zbyt ochoczo oddał teczkę. Zdawał się naprawdę pochłonięty swoją pracą.  Nikt nie miał ochoty mieć styczności z legendarnym już, jednookim kotem, toteż dano mu spokój. Ossonegro i W.U.N.S., były przez to wszystko, o krok od wojny. Na trzeciego uczestnika imprezy, załapało się Bogu ducha winne, Cesarstwo Japońskie. Cesarstwo, głównie wysyłało oświadczenia, jakoby obywatel Dalemieux, nigdy nie przekroczył oficjalnie ich ziemi. Jakiekolwiek oskarżenia o porwania, czy morderstwo, były pozbawione motywu. Nikt nie przejął tajnych danych. Zarząd firmy, do której wybierał się z wizytą Valdo, orzekł, że nie ma pojęcia, co Dalemieux z sobą wiózł. Ani, po co to wiózł. Wedle ich wiedzy, zmierzał na przetarg anten. Zamach na Dalemieux, bez przejęcia tajnych danych, pozostawał nonsensem.

            To wszystko oczywiście, odbywało się za kulisami. Gazety wciąż jednak musiały o czymś pisać; wymyślono więc kilka innych teorii, stawiających samego Dalemieux w bardzo niekorzystnym świetle. Gdy gwiazda Dudika zbladła (ile można słuchać o tych ziemniakach i tualecie!), uczepiono się tego rozlanego martini; przyczyny rzekomej awantury. Bliskie kręgi znajomych i współpracowników, szeptały, że okazały barek w rezydencji Dalemieux, na pokaz tam nie stał. Zarzucano mu alkoholizm. Skutkiem była sensacyjna historia: nigdy nie było żadnej burzy! Ilość wypitych przez niego martini, wzrosła w ramach opowieści, nawet i do dziesięciu. Pijany Dalemieux, chcąc trafić do legendarnej już tualety, otworzył przypadkiem wyjście awaryjne. W efekcie, wypadł z samolotu, a sama maszyna straciła równowagę.

            ''WIDMOWA KATASTROFA. CO UKRYWAJĄ OLL ''RODA'' ''? - taki, oraz podobne nagłówki, królowały przez kilka dni na łamach gazet. Oczywiście, każdy kto ma trochę większe pojęcie o tym, jak działają prawa fizyki, uzna tę teorię za absurd. Pod działaniem pędu powietrza, ofiar byłoby o wiele więcej; niemniej treść zrobiła na szarej masie wrażenie. Dochody linii lotniczych, nie tylko ossonegrańskich, spadły o siedemdziesiąt procent. Masowo odwoływano rezerwacje. W poszukiwaniach Dalemieux, nie pomogło to ani trochę. Nie można było jednak pisać ciągle o tym samym. Skoro teoria o nagłym otwarciu wyjścia awaryjnego się sprzedała, postanowiono pójść dalej. Wkrótce, nagłówki głosiły: '' CZY TO BYŁO SAMOBÓJSTWO?''

            Zastanawiano się w owych artykułach, dlaczego taki opływający w luksusy Dalemieux, miałby targnąć się na swoje życie. Czy ViDal mogło mieć swoje tajemnice? Pojawiły się anonimowe doniesienia o interesach z władzami. Pechowo, w tamtym czasie, działało paru ambitnych polityków, którzy zamierzali dochrapać się posady. W ustroju Ossonegro, nie istniało pojęcie opozycji. Za to walka z konkurencją, istnieje od czasów jaskiniowców. Zamiast za maczugi i oszczepy, chwycono za słówka. Powołana została specjalna komisja śledcza. Doszło nieomal do wojny domowej; Partia Ludowa Ossonegro, usunęła ze stanowisk jedną trzecią oficjeli; w tym zastępcę sekretarza. Kraj był pogrążony w chaosie; a wszystko dzięki Valdo Dalemieux, który wedle zeznań aresztowanych, dawał do łapy tak imponujące kwoty, że nie można mu było niczego odmówić. Łącznie, z tymczasowym obywalstwem.

            Dziennikarzy, którzy byli odpowiedzialni za poruszenie drażliwego tematu, także usunięto ze stanowisk. W obawie przed kolejną interwencją W.U.N.S., pozostałym nakazano wymyślić jakąś bardziej osobistą historyjkę; tak na wypadek, gdyby miały wyjść na jaw inne machlojki Dalemieux. A nowy temat, pojawił się sam.

            W obliczu takich zajść, do głosu postanowiła dojść piękna Izabella Dalemieux. Słomiana wdowa w kwiecie wieku, w obawie przed deportacją jej i dzieci, musiała podjąć zdecydowane kroki. Zarzekała się, jakoby jedynie prowadziła dom i oddawała wychowaniu dzieci na wzorowych obywateli Ossonegro.  Nie miała pojęcia o tym, czym naprawdę zajmuje się Valdo. Błagała o zachowanie azylu. Izis zadeklarowała nawet pokaźną kwotę na rzecz domów opieki, czy czegoś podobnego. Chcę udowodnić, że wcale nie zależy nam na pieniądzach. To wszystko tylko pogłoski, Valdo przecież całe życie, troszczył się o innych. Wszyscy jedynie wykorzystują jego nieobecność, aby z zazdrości, pozbawić nas majątku. Przyjętę przez rząd pieniądze, miały być darowizną, a nie łapówką!  Musieli... nie zrozumieć, co ma na myśli! Valdo... chciał tylko pomóc, w rozbudowie tak szczodrego dla nas kraju!! Proszę spojrzeć na nasze dzieci - wzdychała ubrana w odświętną garsonkę Izis, pozując w blasku fleszy - I proszę zadać sobie pytanie, jak ja mam im spojrzeć w oczy, gdy pytają: gdzie jest ojciec?

            Te wzruszające wyznania, zazwyczaj pojawiały się okraszone stylową fotografią pani Dalemieux. Oczywiście, w towarzystwie wspomnianych latorośli. Wybujały młodzieniec o imieniu Beauvisse, niespecjalnie zdobył sympatię publiczności. Adonisem, to on nie był. Rudzielec z nieco skrzywioną miną, na siłę wciśnięty w garnitur - zastanawiano się, czy jego osobliwa fryzura, nie jest na siłę przylizanym irokezem, znakiem rozpoznawczym kontrowersyjnej subkultury, zwanej punkabillie. Izabella  zarzekała się, jakoby Beau ukończył liceum z wyróżnieniem, a teraz, przymierzał się do studiów ekonomicznych.

            Nikt oczywiście w to nie uwierzył, ale i też specjalnie nie drążono, czym tak naprawdę zajmuje się Beauvisse Dalemieux. Uwagę wszystkich, przykuła jego siostra. Dziewięcioletnia Lilianna Dalemieux; złotowłosy aniołek o kręconych włosach i promiennym uśmiechu - została kartą przetargową, pomiędzy Izis Dalemieux a władzami. Nikt nie mógł się oprzeć uroczej dziewczynce o słowiańskiej urodzie. Nawet sam Naczelnik W.U.N.S., podobno uronił łzę na widok jej fotografii. Uznano, że sama rodzina Dalemieux, nie powinna być obciążana winami Valdo. Nikt nie zamierzał być winiony o zrujnowanie życia małej Lili. Poza tym, firma wciąż przynosiła zyski dla Ossonegro. Asortyment dostarczony W.U.N.S., znakomicie spełniał swą rolę podczas podbojów Afryki. Postanowiono bacznie obserwować panią Dalemieux.

            Dla świętego spokoju, przydzielono jej i dzieciom stałe obywatelstwo - w zamian, za zrzeczenie się w imieniu małżonka, jakichkolwiek praw do ViDal. Valdo zapomniał o takiej drobnostce, jak: intercyza. Sądził, że Izis jest zbyt ograniczona, aby interesowały ją sprawy firmy, póki spełnia jej zachcianki. A teraz - spełniła sama kolejną. Izabella Dalemieux postawiła kilka zamaszystych podpisów, tym samym czyniąc siebie i dzieci obywatelami Ossonegro - a męża, bankrutem. Nazwisko Dalemieux było już na tyle skompromitowane, że nikt nie chciał, aby psuło reputację dobrze prosperującej korporacji. Izis, dostawszy to, co chciała, zaszyła się wraz z dziećmi w rezydencji. Nie miała wyboru; władze nakazały, aby nie opuszczała okolic Raguzy, dopóki Valdo się nie znajdzie. ViDal stało się spółką państwową, o wdzięcznej nazwie Kombinat ''Elektra''. Była końcówka maja. Mijał już drugi miesiąc od zaginięcia Dalemieux, a sytuacja zdawała się normować. Powoli, zaczęto się przyzwyczajać, że Valdo Dalemieux, już nigdy nie wróci do Raguzy.

            To była tylko cisza przed burzą. Kilka dni później, Valdo Dalemieux, obudził się na placu budowy. 

****

Jeżeli podoba ci się moja twórczość, dorzuć grosik i pomóż mi ożywić moją historię!

https://zrzutka.pl/5t842p

Dzięki! 

~ Anu Yas

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Część kolejna, oraz dlaczego to jest już bez sensu, a jednak dla mnie ma sens.

  Nie było mnie tu dobry tydzień. Takie tam- zwyczajne powody. Może wątpię, może miałam trochę takiej zwyczajnej pracy... Gratki dla mnie - ...