No, to lecimy dalej...
Jak mówiłam - taki smętny jest tylko początek, tu będzie trochę opisów i streszczenia takiego tła wydarzeń, które mają bezpośredni wpływ na fabułę. Poza ''wycieczką'' Valdo Dalemieux do Tokio, nie było nic na tyle godnego rozwinięcia i rozbijania na konkretne sceny - chyba to wszystko w celu budowania napięcia, heh.
A nie mówiłam, że wyjaśnię kiedyś zagadkę ''człowieka z Taured''? :D No, to macie. Valdo człowiek niefajny, menda i buc, oraz proszę nie przyzwyczajać się do jego roli antagonisty, bo to jeszcze nie un ci. Rozbijam na dwie części, bo trochę za długie to jednak wyszło.
***
Zaczynam
moją podróż od miejsca, które jak większość tych ciekawszych miejsc - nie
istnieje.
A uściślając: dla was, zapewne nie
istnieje. Przynajmniej na żadnym globusie, albo i mapie, dostępnych w waszym świecie,
nie znajdziecie takiego miasta jak Raguza, a już na pewno nie znajdziecie
takiego państwa jak Ossonegro, którego to stolicą jest zacna Raguza – otoczona
z jednej strony morskimi wodami, a z drugiej pasmem gór; okolona zewsząd
starymi murami obronnymi, niczym filmowa dekoracja lub sen.
Bez obaw! Nie mam zamiaru zabrać was do
kolejnej baśniowej krainy, pełnej kotołaków, rogatych stworzonek, rusałek,
gadających jaszczurek, oraz innych tego typu kreatur! Przynajmniej, jeszcze nie
teraz. Na razie jesteśmy w połowie ubiegłego stulecia. W świecie prostym i
ludzkim. Ten kraj... po prostu dla was inaczej może się nazywa. Wszystko jest
tylko umowne: przestrzeń, czas, nazwy, imiona. Nikt nie mówi o tym głośno, ale
kto z nas nie słyszał o alternatywnej rzeczywistości?
Przenieśmy się zatem... do jednej z
nich. Do tej, gdzie na mapie granice wyglądają nieco inaczej. Do tej, gdzie co
zamożniejsi obywatele Wielkiej Unii Narodów Słowiańskich, zabijają się niemal o
to, aby na urlopie choć przez parę dni posmażyć się na ossonegrańskich plażach.
Raguza, w sezonie letnim, jest dla ludzi zza Muru, namiastką gorącej Riviery;
rajem dla bogatych wczasowiczów... i zagranicznych inwestorów.
Tacy, z własnego wyboru, porzucają
raj zza żelaznej granicy. Emigrują do krajów takich jak Ossonegro, aby w swoim
mniemaniu, oświecić biedne, żyjące w czerwonym ustroju masy. Po przekupieniu
odpowiednich władz, czynią odpowiednie inwestycje, mające na celu udowodnić
obywatelom, że nie mają wcale gorzej, niż na Zachodzie. A co najważniejsze, by
mieć jak najmniej konkurencji w branży i co za tym idzie - zbić fortuny.
Ten
rozdział , będzie częściowo o takim właśnie szemranym, ossonegrańskim rekinie
biznesu, a częściowo, o człowieku, któremu w życiu po prostu nie wyszło. Co
prawda, zacząłem historię od małego Iwo Krala, ale aby ta mogła toczyć się
dalej, musicie posłuchać jeszcze jednej opowieści. Nie będzie na pewno tak
wzruszająca jak tamta, a już na pewno dwaj panowie, o których wam opowiem, nie
byli z rodzaju tych miłych. Wszystko jednak łączy się w całość; linie losów
krzyżują się ze sobą nie na darmo, czasem w absurdalny sposób. Bo co taki mały
Janko, mógł mieć wspólnego z aferą, jaka rozpętała się w 1960 roku i jak
mówiono – można ją było z powodzeniem nazwać aferą o podłożu politycznym? Cóż... miała wspólnego wiele,
chociażby dlatego, że cała historia zaczyna się od dwóch nazwisk – Kral i
Dalemieux.
Otóż w roku 1960, w jednej z
najbardziej luksusowych rezydencji w Raguzie, żyła sobie dalej w najlepsze, owa
rodzina Dalemieux. Jej przedstawiciela, Beauvisse'a zwanego Beau, mieliście
okazję poznać jedenaście lat wcześniej, gdy po kryjomu wizytował małego Iwo
Krala! Mnie jednak, w tej chwili,
interesuje wyłącznie Valdo Dalemieux. Nestor Dalemieux'ów, bynajmniej nie z
Ossonegro, a z Taurydu rodem.
Co skłoniło Valdo Dalemieux, aby
opuścić swe rodzinne, niewielkie, graniczące z Francją i Unią Iberyjską
państewko i rzucić się ku dziczy zza drugiej strony politycznego muru? Tego,
nie wiedział nikt, a mnie osobiście, ta wiedza też niespecjalnie jest do czegoś
potrzebna. Złośliwi mawiali, że Tauryd widocznie miał zbyt małą powierzchnię,
aby pomieścić zarówno jego ambicje, jak i pokaźny zad. Dalemieux, słysząc o
tym, że na wschodzie odwilż gospodarcza nadciąga w najlepsze, postanowił
wyciągnąć spore zasoby zdeponowanych w szwajcarskich bankach dewiz.(Mawiano, że
w taurydzkim banku brakło już dla nich powierzchni). Po wciśnięciu ich w
odpowiednie dłonie, otworzył pierwszą filię koncernu elektronicznego ViDal, nie
gdzie indziej, tylko w słonecznej Raguzie.
Być
może to wszystko odbyło się za sprawą jego żony, Izabelli. Izabella zapewne w
młodości za dużo naczytała się o starożytnym Egipcie, toteż wolała, aby zwracać
się do niej Izis. Ta słowiańska blondynka, o długich czerwonych szponach, którą
poznał podczas któregoś wypadu na Wschód, , prawdopodobnie chciała mieć
rezydencję z prywatną plażą, albo przynajmniej prywatną plażę. Najlepiej,
gdzieś w granicach jej ojczystych krain, a takie plaże, niestety, istniały
jedynie w Ossonegro.
O
samej Izis, niewiele było wiadomo, poza tym, że pewnego dnia po prostu pojawiła
się u jego boku, wymagania miała godne księżniczki, pochodzenie niejasne, a
poza tym, jak w przypadku większości małżeństw, Valdo był głową rodziny, a ona
jej szyją. Ceny działek w Ossonegro, z pewnością były niższe niż na Zachodzie,
chociaż oficjalnie, nie można było ich kupić.
Dla zbawcy narodu, nie ma jednak rzeczy niemożliwych, a dla biednych obywateli
Ossonegro, przyzwolenie rządu na wkroczenie na rynek zachodniego koncernu,
jawiło się jako zwiastun innych, lepszych
czasów. Kolejki po radioodbiorniki i gramofony, co prawda nie zmalały, ale
z eksportowych odrzutów, można było czasami trafić na rarytasy, jak absolutna
nowość, jaką był telewizor. W Raguzie, powstała pierwsza oficjalna stacja
telewizyjna. Ossonegrański rząd, hojnie dofinansowany za kulisami przez
Dalemieux, był zadowolony z tego, że obywatele są zadowoleni. Izis także była
zadowolona z prywatnej plaży, Valdo był zadowolony, że inwestycja się zwróciła.
Mniej zadowolony był natomiast zachód Europy. Kraje zza Muru, były ziemią
dziewiczą dla inwestycji, ale widać, zachodnie media wolały dopatrywać się w
tym aktów kolaboracji ze wschodnimi rządami. Efekt był taki, że po napływie
nieoficjalnych oskarżeń o szpiegostwo, Dalemieux, woląc uniknąć tych
oficjalnych, stwierdzili, że poza Mur nie mają po co wracać. Wedle rządu,
liczne stacje radiowe i jedna telewizyjna (sponsorowane ponoć przez Valdo),
czyniły go czymś w rodzaju bohatera
narodu, człowieka, który podźwignął po wojnie Ossonegro, które to dzięki
niemu dorównywało technologicznie zachodniej Europie. Dalemieux więc pozostali
w swojej słonecznej rezydencji, spłodzili dzieci...
Brzmiałoby
nieżle, gdybym skończył to zdanie: ''żyli długo i szczęśliwie'', ale ta bajka o
niekonwencjonalnym biznesmenie, kończy się nieco inaczej. Jak sami widzicie,
Valdo pieniędzy miał dużo, rozumu niemało, ale szczęścia – znacznie mniej.
Wkrótce całej rodzinie, miała się przytrafić jedna z tych historii, które takim
rodzinom jak Dalemieux, nigdy się nie
przytrafiają.
Mimo całej, szemranej popularności
wśród przekupionej władzy, sympatia do przedsiębiorczego cudzoziemca, zaczęła
spadać wraz z latami. Podejrzewam, że niespecjalnie podobało im się, to jak
Dalemieux ostentacyjnie obnosili się ze swoim majątkiem. Ossonegro było
zdecydowanie najbardziej autonomicznym i niezależnym krajem zza Muru, jak na
tamte czasy, właśnie dzięki takim ludziom, jak Dalemieux. Ale za darmo tego
przecież nie zrobił, prawda? Pojawiły się głosy, że tak jak wielu powojennych
kapitalistów, dorobił się na lewiźnie podczas wojny. Starsi, wytykali mu
cudzoziemskie pochodzenie; twierdzili, że przed wojną, tacy jak on, to kopyta
ich koniom czyścili. Imigranci w ich mniemaniu, nadawali się co najwyżej na
służbę. A ten, na bankietach bryluje i stacje telewizyjne stawia! Do czego to w
tym kraju doszło...
W sądnym 1960, Dalemieux, nie przejmując się plotkami ze
strony szarej masy, mieszkali sobie spokojnie w jednej z tych nowoczesnych,
świeżo wybudowanych willi z basenem, które rozmnażały się na przedmieściach,
niczym grzyby po deszczu, w miejscach, gdzie jeszcze kilka lat wcześniej stał
dajmy na to, las, bądź stodoła jakiegoś wiejskiego chłopa. Dziś jednak gnojówka
ustępowała miejsca zielonym trawnikom, na sposób angielski strzyżonym, zaś białe posiadłości o uroku porównywalnym z
plastikowym pudełkiem na herbatę, zdawały się wgryzać w kilkusetletnią,
murowaną czerwoną cegłą i kaflami, zabudowę Raguzy, zwiastując nadejście
całkiem nowej epoki.
Gdyby w tamtej chwili, Valdo choćby
na chwilę opuścił przyciemniane szyby swojej limuzyny, być może dostrzegłby, że
poza jego ciasnym, ociekającym złotem światkiem, istnieje też zwykły świat,
który zaczyna być mu lekko nieprzychylny. Ale on, wolał pozostać za swoją szybą
pancerną i być może – właśnie to, także przyczyniło się do późniejszego rozwoju
wypadków. Wszystko miało się zmienić, a to właśnie za sprawą jednego z tych
szarych, maluczkich człowieczków, których Dalemieux tak bardzo nie chciał
dostrzegać. Myślicie, że Valdo miał jakiekolwiek pojęcie o technologii?
Powiedziałbym, że takie raczej średnie. Valdo, znał się głównie na zarabianiu
pieniędzy. Valdo, od pozostałych rzeczy, miał
swoich ludzi.
Jednym
z takich jego ludzi, był właśnie inżynier Egon Kral. Upadły geniusz, na
którego nikt specjalnie nie zwracał uwagi, póki robił swoje.
Nie
sposób było dorobić się majątku na eksporcie odbiorników radiowych, tym
bardziej, że duża część zysków przypadała władzom, jako że przedsiębiorstwo,
oficjalnie było przedsiębiorstwem państwowym. Toteż, gdy sam Naczelnik Wielkiej
Unii Narodów Słowiańskich, wyraził zainteresowanie współpracy z ViDal, pod
kątem stworzenia zaawansowanego komputera wojskowego, oraz przeprowadzeniem
badań nad paroma innymi, tajnymi technologiami,
Valdo od razu przyjął propozycję.
Oczywiście,
aby zająć się tak poważnym zleceniem, potrzeba było również odpowiedniego człowieka, który by je
nadzorował. Do dziś nie wiadomo, dlaczego wybrańcem został właśnie Egon Kral i
czemu właściwie sam Kral przyjął propozycję. Krala i Dalemieux nie łączyły ani
idee, ani pochodzenie. Prawdopodobnie, chodziło jak zwykle, o pieniądze,
których Egon Kral, wręcz rozpaczliwie potrzebował.
Hrabia Kral był jednym z tych
wyrzutków, którzy po wojnie nigdy nie odnaleźli się w nowej rzeczywistości;
rozdarty pomiędzy komunistyczną dyktaturą, a biznesem szarej strefy, na którym
inni robili wielkie pieniądze, a władza, mając z niego część wpływów, udawała,
że nic takiego nie istnieje. Egon, hrabiowski potomek, też kiedyś miał być
wielki, ale po prostu... mu nie wyszło. Wojna udaremniła wszelkie jego
wcześniejsze plany, wymazała osiągnięcia. Współpraca z ViDal, jawiła mu się
jako druga szansa. A jakież to osiągnięcia miał przed wojną Egon Kral?
Sądzę,
że wybór Valdo, nie był przypadkowy. W latach trzydziestych, hrabia Egon Kral
był znany z tego, że stworzył pojęcie materii
kwantowej. Już wtedy, zdania na ten temat były podzielone; chociaż, wielu
innych fizyków podjęło temat. Krala lekko dyskredytowało to, że również parał
się pracą dla zagranicznych rządów, właśnie nad technologią wojskową, choć z
wykształcenia był fizykiem. Pewnie dziwicie się, jak taki człowiek nie zrobił
kariery podczas wojny? Cóż, po pierwsze, Kral nigdy nie ufał władzom. Wolał się
odciąć od wszelkich wpływów; zawsze uważał, że przymierze z wielkim tyranem,
Histlerem nie wyjdzie na dobre Ossonegro, chociażby ze względu na samą
geograficzną przynależność. Poza tym, miał o kogo się martwić. Miał przecież
rodzinę: młodą żonę Emilię, oraz kilkutniego syna, Iwo. Nie mylił się za
bardzo: czerwone wojska, wkrótce wkroczyły na pobliskie ziemie, Histler i jego
idee upadły, a sam inżynier, mimo iż próbował pozostać neutralny, nie uniknął
rodzinnej tragedii, o której jeszcze później będzie mowa.
Tuż
po wojnie, Kral, dzięki znajomościom, powrócił na uniwersytet jako wykładowca ,
ale już nigdy więcej nie zajmował się badaniami nad fizyką kwantową. W
zachodnim świecie, ci, którzy niegdyś byli jego uczniami, stali się ekspertami
od zagadnienia. Lecz w samym Ossonegro,
jego nuworyszowskie zapędy, nie były mile widziane. W tamtych, trudnych
czasach, potrzeba było ludzi o umyśle
praktycznym. Coś, co nie miało na celu konkretnego zysku, postrzegane było jako
niepotrzebna chwilowo fanaberia i ciekawostka. A z ciekawostek, chleba dla ludu
nie będzie! Egon Kral, w środowisku uniwersyteckim, popadł w tamtym czasie w
lekką niełaskę, a może raczej został zepchnięty w cień przez nową, powojenną
rzeczywistość. Przegapił swoją szansę na emigrację, a teraz, Mur odcinał go od
świata, w którym mógłby czegoś dokonać. Sądził, że przegrał własne życie.
W
dodatku, wokół jego coraz bardziej podupadającego dworku przy ulicy Leptirovej
7, krążyły przyprawiające o dreszcze legendy.
Wszystko
miało być związane z tym, że podczas wojny, jak mawiano, zdesperowany inżynier
Kral, próbował ukryć swą żonę, Emilię, a także trzyletniego Iwo, w opuszczonej
przed laty, wiejskiej rezydencji przodków. Niestety, podczas lokalnych walk, w
pałacu doszło do pożaru; Emilia, ukrywająca się w piwnicach wraz z synkiem,
zaczadziła się od dymu. Przynajmniej tak niosła wieść gminna; nikt na oczy nie
widział ani grobu Emilii, ani małego Iwo, ale możliwe, że spoczęli w jakimś
rodzinnym grobowcu niedaleko miejsca tragedii. Co prawda, w pierwszych
miesiącach tuż po zajściu, widziano jakoby Kral i jego żona powrócili w
sekrecie do pałacyku; ktoś widział Emilię błąkająca się po ogrodzie w obłędzie.
Był to pojedynczy przypadek; nagabywany o losy swej rodziny, Kral odwracał
wzrok i uparcie twierdził, jakoby ta cała przeklęta wojna, odebrała mu jedyną
rzecz, jaką kochał nawet bardziej od swojej pracy. Emilia, nigdy nie powróciła z nim do Raguzy; to wszystko jedna wielka,
okrutna pogłoska. Emilia, spoczęła w ziemi jego przodków, daleko stąd. Jego
nieliczni przyjaciele, którym zwierzał się po paru głębszych, nie zauważyli
wówczas, że Kral mówił o samej Emilii; nigdy nie poruszył kwestii swego syna.
Uznano, że lepiej nie drążyć zanadto bolesnego tematu, bo malec zapewne spoczął
obok swej matki.
Inżynier
coraz bardziej izolował się od wszystkich. W jego oczach, czaił się obłęd, na
wykładach sprawiał wrażenie nieobecnego. Pewnego dnia, miał zwierzyć się
jednemu ze swych studentów, wyjątkowo zaangażowanemu w temat, jakoby nigdy tak
naprawdę nie porzucił badań na kwantami. Co więcej, bajdurzył coś na temat zastosowania
fizyki kwantowej, przy pracy nad prawdziwą... machiną czasu. '' Proszę
pomyśleć: jeśli istniałaby możliwość podróży w czasie... można naprawić każdy
swój błąd! Można naprawić każdą tragedię; zapobiec niezawinionej śmierci...
uratować bliskich... moja Emilia...''
Po
tych słowach, Kral miał wybiec z sali wykładowej ze łzami w oczach. Być może, studenciak nieco
przesadził z tymi rewelacjami o ''machinie czasu'', ale co do jednego, wszyscy
byli zgodni: Kral nie może pogodzić się ze śmiercią swoich i bliskich i po
prostu popada w obłęd. Wśród studentów, rozeszła się plotka, jakoby Kral w
piwnicach swojego pałacyku, pracował nad jakąś machiną, ale samego urządzenia,
ani dowodów na jego istnienie, nikt nie widział na oczy. Lecz 1946, był dla
Ossonegro niełatwym rokiem. Dziennikarze, a tym bardziej władze kraju – wszyscy
mieli do roboty o wiele więcej, niż badanie, czym zajmuje się pod godzinach
zbzikowany fizyk, a tym bardziej weryfikowaniem studenckich historyjek.
Parę
miesięcy później, historyjki na temat Krala i jego pałacyku, osiągnęły apogeum.
Ktoś z sąsiedztwa miał widzieć hulającą w najlepsze po ogrodzie, małą,
skrzydlatą postać. Wiekowa gosposia Krala, Gizelka,, uganiała się za owym
stworem z miotłą w ręku. Nadprzyrodzona obserwacja, szybko jednak poszła w
niepamięć. Na jaw, wyszła zdecydowanie lepsza rewelacja, mająca związek z
wojennymi losami rodziny Kralów, która zdawała się wyjaśniać wszystko.
Okazało
się, że Kral milczał w temacie małego Iwo, ponieważ Iwo, wcale nie zginął.
Rzekomo zmarły podczas wojny synek Krala, powrócił z nim po wojnie do
Raguzy. Podobno, jak utrzymywał Kral,
miał podczas zamieszek, ulec tajemniczemu wypadkowi, który uczynił go, jak sam
Kral się o tym wyraził w dużym stopniu
ułomnym. Dziecko, miało przechodzić niezwykle długi okres rekonwalescencji,
dlatego też Kral był niespecjalnie chętny, aby o nim rozmawiać. Z niewiadomych
jednak powodów, ukrywał dziecko przed całym światem. Nigdy nie widziano go poza
murami pałacyku. Podobno, chłopak mimo leczenia, dalej był nienormalny. Podobno, bo wszystko w tej historii, oscylowało wokół podobno i enigmatyczny syn profesora,
mógł także podobno nie istnieć - jako
że sam Kral, już wtedy uznany za obłąkanego, mieszał się w zeznaniach. I wtedy,
w życie Egona Krala, wkroczył sam Valdo Dalemieux, co skutecznie uniemożliwiło
władzom jakiekolwiek drążenie, co naprawdę dzieje się w pałacyku szalonego
uczonego, oraz, czy jakiekolwiek dziecko, w ogóle istnieje.
Ci
jednak, którzy rzekomo widzieli je ukradkiem w przylegającym do posiadłości
ogrodzie, opisali je jako stworzenie do człowieka niepodobne, małe, z
nieproporcjonalną twarzą, o ślepiach wielkich
jak u diabła samego. W niektórych wersjach,
szczególnie w tych stworzonych przez znudzone dewotki, dziecko posiadało
rogi. Wokół karku stworzenia, miał owijać się niby etola, wielki, rudy kocur o
jednym oku - pewnie sam demon Azazel! A gdy mały dostrzegł nieproszonych gości,
podglądających go zza muru – wyszczerzył zęby w uśmiechu i jak zarzekał się
tajemniczy obserwator, pokazał przy tym najprawdziwsze, wielkie kły! Z ust
stworzenia, w dodatku lała się krew – zapewne ze świeżo pożartej ofiary. Ów
ciekawski delikwent, tak się przestraszył, że spadł z muru, boleśnie obijając
sobie zadek, który to zadek miał pokazywać swoim kompanom od kieliszka, jako
dowód na to, że na murze rezydencji
Krala był, diabła małego widział i spadł…
…i pewnie chciał się tam włamać,
sądząc, że dworek jest opuszczony - cóż, sami widzicie, jak przedstawiała się
wiarygodność tej miejskiej legendy! Ale
coś musiało być na rzeczy, bo wkrótce, wydarzyło się coś, dzięki czemu ulica
Leptirova 7, zaczęła przyciągać więcej uwagi, niżby Egon Kral mógł sobie tego
życzyć.
Już
wcześniej wspomniałem o tym, jakoby tragicznie zmarła Emilia, była widziana tuż
po wojnie w przydomowym ogrodzie. Sam Egon, upierał się, że Emilia zginęła
podczas rzekomego pożaru i NIGDY, nie pojawiła się wraz z nim w Raguzie. Ale
kto zabroni znudzonym ludziom spekulować na temat niejasnej przeszłości
zdziwaczałego naukowca? Według jednej z legend, Kral, sam miał pozbyć się
Emilii, ponieważ zbyt wiele wiedziała, zarówno o jego eksperymentach z
kwantami, jak i małych, skrzydlatych
demonach. To od tego zbzikowała, mówiono. Potem, stała się niewygodna, a
wszystko magicznie zatuszowano, z racji przydatności Egona dla ViDal i rządu
W.U.N.S. .
Tak,
tak... tyle z pogłosek. A skąd w ogóle pomysł, że biedna Emilia mogła cokolwiek
wiedzieć o eksperymentach męża?
Tajemnicą poliszynela było, że Emilia Kral, z domu Vukovic, była przed tuż
przed wybuchem wojny, jedną z najzdolniejszych studentek profesora, choć wtedy,
absolwentka fizyki, mogła liczyć co najwyżej na posadę szkolnej nauczycielki.
Egon Kral, nie mógł pozwolić, aby taki talent przepadł w czeluściach
państwowego gimnazjum. Uczynił więc ją swą asystentką, a następnie żoną. Oprócz
niekwestionowanej urody, miała dodatkową specjalizację z biologii, swojej
drugiej po fizyce kwantowej pasji. Szczególnie interesowała ją, raczkująca
podówczas genetyka. Jej postępowe odczyty, śmiało można dziś nazwać wstępem do bioinżynierii.
To wszystko, nie wykraczało
oczywiście poza obliczenia i teorie panny Vukovic, a gdy stała się panią
Kralową, całkowicie poświęciła się współpracy ze starszym o dwadzieścia lat
małżonkiem. W normalnych okolicznościach, jej kartoteka uniwersytecka,
przepadłaby gdzieś w pomrokach dziejów. Szczególnie, że na miesiąc przed
oficjalnym przystąpieniem Ossonegro do działań zbrojnych, para ogłosiła, że
spodziewa się potomka, toteż Emilia chwilowo musi zrezygnować z pracy na
uczelni.
Wszyscy
przyjęli to za oczywistość, że pani magister, odchodzi na urlop macierzyński.
Potem, była wojna, a później, podobno
zginęła, więc nikt nie drążył tematu. Za to, po latach, w obliczu wielkiego
powrotu Egona Krala do łask, nagle przypomniano sobie, kim naprawdę była Emilia
i czym się zajmowała. Zwolennicy teorii spiskowych, ochoczo wzięli się za
odkurzanie porośniętych pajęczyną archiwów, w których znaleźli tylko to, co
sami... chcieliby w nich ujrzeć.
Cały nimb kobiety nauki , jaki zdawał się otaczać Emilię, został połączony w
całość z absurdalnymi doniesieniami o działalności jej męża. Jako spec od
biologii, mogła przecież prowadzić z Egonem eksperymenty. Mały diabeł, jak ochrzczono widzianego przez złodzieja stwora,
skrzydlaty czy nie, miał być hodowanym w sekrecie ich owocem; tak naprawdę,
Emilia nigdy nie była w ciąży, a teraz, on go ukrywa i...
...
I tutaj, można dodać cały szereg dodatkowych bajek, które każde dobre
społeczeństwo lubi sobie wymyślać gdy nuda doskwiera, a których sobie
oszczędzę, bo nie o tym wam chciałem opowiedzieć. Chociaż plotki o skrzydlatym
diablęciu, czy innym tworze Kralów, to duby smalone, jakaś część prawdy w nich
była. Kral zdziwaczał. Nieudana kariera, śmierć żony, ułomny syn - nad Egonem
Kralem, zdawało się ciążyć jakieś przekleństwo. Podupadająca reputacja i
jeszcze gorzej prezentujące się finanse, przekonały starzejącego się naukowca,
do współpracy z kimś tak kompletnie odmiennym od niego, jak Valdo Dalemieux.
Jak
już wspomniałem, pod względem wyznawanych wartośći i pochodzenia, nie łączyło
ich absolutnie nic. Zapach pieniądza, połączył ich za to ze sobą skutecznie. Po
dość pokaźnym honorarium, jakie pan Prezes Dalemieux otrzymał od W.U.N.S. za
dostarczenie prototypu nowego radaru, mianował swojego nowego przyjaciela, głównym dyrektorem działu
radiokomunikacji. Szczęście wreszcie uśmiechnęło się do biednego Egona. W ciągu
kilku najbliższych lat, ViDal, uplasował się na trzecim miejscu światowej
czołówki, pod względem wpływów; przynajmniej tych oficjalnych. Na salonach, zaś
szeptano, że za pokątne projekty zbrojeniowe, nad którymi pracuje Kral, sam
Dalemieux otrzymuje czterdziestokrotność jego pensji.
Na
tym, mogę zakończyć streszczenie przeszłośći zarówno Dalemieux, jak i Krala. W
roku 1960, który jest sądną datą, Dalemieux wybiera się w delegację do Kioto,
stolicy Cesarstwa Japońskiego. Wyprawa miała cele dwuznaczne, acz wielkie.
Zakończyła się wszystkim, tylko nie tym, czego po niej oczekiwano.
Ten lot, na pewno nie należał dla Valdo do
udanych. Juz wsiadając na pokład, miał wątpliwości, czy Ossonegrańskie Linie
Lotnicze ''RODA'', na pewno odpowiadają jego wymaganiom. Ale ten durny pilot,
uparł się, że jego awionetka, może nie sprostać tak długiemu lotowi, biorąc pod
uwagę, że nad taką Pustynią Gobi, ciężko o tankowanie. A co go obchodzi durna
pustynia? Przecież płaci mu za to, żeby latał tak, żeby było dobrze. Trzeba go
było nie słuchać! Może pora poszukać jakiegoś sprytniejszego, takiego, co może
zrozumie, ile ViDal może stracić, jeśli on, Valdo Dalemieux, zawali te negocjacje!
Taki plebs, tylko zazdrośnie się gapi na majątek, a pojęcia nie mają, skąd to
się wszystkie bierze! Na pewno nie z latania nad pustynią! Co on w ogóle z tą
pustynią...?
Valdo miał niespecjalne pojęcie o
tym, jaką powierzchnię zajmuje Gobi, co ile trzeba tankować awionetkę, oraz jak
wyglądają dostępne trasy lotów. Wątpię, czy w ogóle spoglądał na mapę, od tego
też przecież miał ludzi. Upewniwszy
się kątem oka, że jego wierny goryl, Dudik, czuwa w sąsiednim rzędzie,
Dalemieux przymknął oczy i zapadł w drzemkę.
Drzemka
okazała się nie najgorsza, bo w zasadzie to mu się przysnęło. I to nawet
bardzo. Gdy się obudził, dostrzegł przez maleńkie okienko samolotu, majaczące w
dole lazurowe wody, skąpane w zachodzącym słońcu. Z ulgą rozpoznał, że przespał
większość trasy. Przecież nad Japonią są te morza, czy tam ocean i w ogóle.
Spojrzał w stronę Dudika. Ten, z trudem hamując senność, wydawał się być
zatopiony w lekturze taniego kryminału. Dalemieux rozejrzał się po pokładzie.
Większośc pasażerów, zmęczona podróżą i zmianą strefy czasowej, także
przysypiała. Co niektórzy, bardziej wyspani, właśnie pałaszowali obiad,
wyglądający bardziej jak mieszanina kolorowego budyniu, niż porządny kotlet z
puree, czy co to tam miało być. Dalemieux skrzywił się z niesmakiem. Uznał, że
poczeka do przyzwoitej kolacji podczas bankietu, a tymczasem, pora wypić dla
kurażu, małe co nieco.
Ledwo co zamówił u stewardesy
martini dry, gdy gdzieś nad Morzem Diabelskim, samolot wpadł nieoczekiwanie w
gęste pasmo mgieł. Rozpętała się burza z piorunami; rozważano awaryjne
lądowanie. Na pokładzie, zaczęło się istne piekło. Lot utknął pośrodku niczego;
piloci byli wedle obliczeń, jeszcze kilkadziesiąt minut drogi od najbliższej
japońskiej wyspy i jakiegokolwiek lotniska. Nie było gdzie lądować. Lot był
zdany na pastwę żywiołu. Przyrządy pomiarowe oszalały. Nikt nie potrafił
wyjaśnić, jak do tego doszło - warunki pogodowe, miały być tego dnia idealne.
Nawet kompasy pokładowe zwariowały, kręcąc się wokół własnej osi.
Bliska szaleństwa, była także załoga
samolotu. Rozdarta między uspokajaniem rozhisteryzowanych dzieci, staruszków
bliskich zawału serca, oraz całej reszty pasażerów, zadających wciąż te same
pytania - musiała jeszcze siłą usadzić na miejscu, eleganckiego mężczyznę w
średnim wieku, który to nie dość, że na prośbę o zapięcie pasów, odpowiedział,
że nie będzie brać udziału w takim cyrku, to jeszcze największym jego problemem
zdawało się być... martini, wylane na jego garnitur podczas turbulencji. Gdy
wreszcie dwóch rosłych stewartów, wcisnęło go siłą na jego miejsce i zapięło,
mimo protestów, pasy, ten kulturalnie wyglądający człowiek, puścił z siebie
wiązankę słów, dalekich od kulturalnych. Jak pewnie się domyślacie - o
szanownym prezesie Dalemieux mowa.
Teraz wiem już, jak bardzo Valdo nie
zdawał sobie sprawy z tego, co się dzieje naprawdę.
Dla niego, plama na garniturze za pięć tysięcy kun, rzeczywiście była
problemem! A to całe przedstawienie? Zwykły deszcz, ot co! Małpa by potrafiła
przez chmury przelecieć; on, Valdo, ma kupio... znaczy się, wyrobioną licencję
pilota, ma własny samolot, to chyba zna się na tym, no nie? Co go podkusiło
latać państwowymi liniami; to ma być klasa biznes? Srajnes, nie biznes! - miał wykrzykiwać! On się jeszcze z nimi
policzy, jeszcze pogada sobie z dyrektorem Dubrovicem! Nawet nie zdają sobie
sprawy te dupki, jakie on, Dalemieux, ma ważne interesy, ile ma na głowie,
jeszcze ma się przejmować jakimiś fałszywymi alarmami, on mógł swoim prywatnym
samolotem, żałuje, że płaci takim imbecylom...
... nie zdążył dokończyć swojej
kwiecistej opinii o OLL "RODA''. Nagle, w całym samolocie zrobiło się
ciemno. Zaległa potworna cisza. Wtedy, do Dalemieux dotarło, że to już koniec.
Oczywiście, że to był już koniec! Po
kilku sekundach... światło na pokładzie rozbłysło ponownie, jak gdyby nigdy
nic. Zdziwony Dalemieux, zamrugał oczami. Pewnie
teraz, jak jakieś małpy w cyrku, zaczną bić brawo, pomyślał. Ale nikt nie
bił brawa. Dalemieux zamrugał raz jeszcze, aby się upewnić, czy to wszystko
przypadkiem mu się nie śni.
Niebo za oknem, choć tonące w mroku,
pozbawione było jakiejkolwiek chmurki. Pasażerowie, spokojnie siedzący na
swoich miejscach, jakby nic się nie stało, wcinali obiady z mikrofali, popijali
drinki i przeglądali gazety. Dalemieux przełknął ślinę. Nawet te cholerne pasy
mu odpięli! Coś mu tu nie pasowało, ale nie był w stanie powiedzieć, co.
Przezornie zerknął na sąsiedni rząd. Miejsce Dudika było puste. Cholerny
półgłówek! Nie mógł się powstrzymać z tym sraniem? Pewnie zeżarł tę pokładową
papkę, aspirującą do miana obiadu i utknął na sedesie. Wściekły Dalemieux,
wypuścił z siebie powietrze. Czyżby mu się znowu przysnęło? Nie; to niemożliwe,
w takim burdelu? A więc, może stracił przytomność? Co prawda, nie kojarzył, aby
obok Dudika siedziała wcześniej jakaś wysztafirowana baba z pudlem na kolanach,
ale może się franca przesiadła podczas całego zamieszania. Chwila! Ale jakie
zamieszanie, skoro oni wszyscy, tak sobie siedzą, jakby nic się nie stało i...
- Konichiva. - dźwięczny, damski głos,
rozległ się tuż nad uchem Dalemieux.
Valdo powoli przeniósł wzrok na
źródło owego powitania. Pochylała się nad nim właśnie, skośnooka, schludnie
ubrana w czarny mundurek, japońska stewardesa. Może i Valdo mógł się
zastanowić: dlaczego ten mundurek nie jest granatowy, jak u stewardes, które
obsługiwały go poprzednio? Albo, dlaczego nie widział wcześniej tej uroczej
Japonki wśród obsługi? Ale! Co ona właśnie mu wręcza? Kieliszeczek z jego
upragnionym Martini Dry, pokaźną oliwką przystrojony! No proszę, na przeprosiny
mu przynieśli, taką obsługę, to on rozumie! Valdo zdobył się nawet i na
uprzejme skrzywienie twarzy, mające być uśmiechem, wymamrotał kaleczne thank you, po czym, wbił się w wygodny
fotel. Uspokojony widokiem uprzejmej i jakże miłej dla oka obsługi, spędził
resztę lotu w przekonaniu, że całe widmo katastrofy, było z pewnością tylko
koszmarnym snem.
Dopiero, po lądowaniu, okazało się,
że wraz z niepokojem Valdo, z zasięgu jego wzroku, zniknęły dwie bardzo
potrzebne mu w Kioto rzeczy - Dudik, oraz zielona aktówka, którą miał przy
sobie w charakterze bagażu podręcznego. Pal licho Dudika; możliwe, że ta sraczka wzięła go na dobre, dlatego już
nie wrócił na swój fotel. Mógł po prostu zająć inne miejsce, bo nie chciał
siedzieć koło tego rozszczekanego kundla. Pewnie wylazł wcześniej, bo siadł
bliżej wyjścia, a teraz sterczy jak pajac pod schodkami. Za to, jeszcze mu się
potrąci z pensji. Ale...co się stało z aktówką, zawierającą stricte tajną
prezentację? Te projekty Krala... cholera jasna! Tyle zachodu, żeby mu je
podprowadzić! Co z tego, że nie wiedział, co przedstawiają? Skoro ci, co się o
nie prosili, oferowali solidną cenę, pewnie wiedzieliby, co to. Pod własnym
zadkiem je miał, kurwa mać! I jakim cudem, one... one.. ich tutaj nie ma!
Japońska obsługa, ze zdumieniem
przyglądała się, jak korpulentny pan w drogim garniturze, zawzięcie nurkuje pod
fotelami, w poszukiwaniu czegoś, co najwyraźniej zagubił podczas lotu. Po jego
gestach oraz tonie, którego używał, wrzeszcząc coś to w języku bardzo podobnym
do francuskiego, a to w słowiańsko brzmiącej paplaninie,rzucał zapewne jakieś
groźby. Próbowano mu pomóc, ale nikt nie był w stanie zrozumieć, czego tak
usilnie poszukuje. W końcu, wszyscy pasażerowie już dawno wysiedli, a samolot
musiano przygotować w drogę powrotną. Spanikowany Dalemieux został niemal siłą
usunięty z pokładu i w towarzystwie ochrony lotniska, odprowadzony do punktu
kontroli paszportowej.
Ten afront, zniósł już dzielnie. I
tak zamierzał o całym incydencie powiadomić w pierwszej kolejności, ministra
spraw zagranicznych. Do tego czasu, wskazany był spokój. Te niedouczone
cymbały, absolutnie nie mogą się domyślić, co było w teczce. Oficjalnie, jechał
na przetarg dotyczący anten telewizyjnych i małą, przyjacielską wizytę między
potentatami. Cesarstwo Japońskie było neutralne wobec polityki Muru, ale
W.U.N.S. miała wierzyć, że to jedynie czysta dyplomacja. Dalemieux, miał po raz
kolejny zostać bohaterem poszukującym sojuszy. Nikt nie wiedział, że ma ugadany
jeszcze jeden interes. Taki, za który W.U.N.S., mogłaby zażądać nawet jego
głowy, gdyby cała sprawa potoczyła się nie tak, jak to sobie zaplanował. Handel
jakimiś bazgrołami Krala, gdzie wszystko spod jego ręki, miało być stworzone
dla NICH? Tak, tak... sprawa nie może wyjść na jaw. W ostateczności, pogada się
z ministrem; coby zamknął gębę i niczego nie wypaplał, zaoferuje się te
projekty Japońcom...
Nadmierne zamieszanie wokół
nieszczęsnej teczki, mogłoby wzbudzić podejrzenia. I tak już dziwnie na niego
popatrywali; choć licho wie, może po prostu te ich mordy zawsze się takie
krzywe wydają...Cholerne zółtki! A jednak, zmienił zdanie; oni też byli bandą
cymbałów! Gdzie się w ogóle podziała cała normalna
obsługa z Ossonegro? Pewnie uciekli, bo wiedzieli, że coś spierdolili! Że
Japońce, jego nieskładnego oso nie
rozumieli, to jeszcze by przebolał. Ale ojczystego francuskiego? Przecież ten
karakan z Kioto, przez którego zawsze się z nimi porozumiewał, jakoś po
francusku rozumiał. Jak mu tam było, temu tłumaczowi? Pan Li? Właśnie, kolejny,
kurwa mać, profesjonalista w swoim fachu! Gdzie on do cholery jest? Dlaczego
nikt na niego nie czeka? Przecież wyraźnie nakazał przed wylotem, aby ten o
dwudziestej, oczekiwał go na lotnisku! Nawet przepustkę załatwił, coby Li
pojawił się na samej płycie lotniska. Nie miał zamiaru pojawiać się na punkcie
kontrolnym bez karakana. Tam, też
sami niedouczeni siedzą; jeszcze bym im się zachciało przeglądać, co on ma w
tej aktówce. Li miał gadane; miał nimi zakręcić tak, żeby go puścili i za
bardzo w papierach nie grzebali. Valdo, dotąd,
o to nie musiał się nigdy martwić.
Ale
aktówki, przecież nie było. Tak samo jak Pana Li i tego niedorobionego
mięśniaka, Dudika. Wokół, przewijał się tylko, niczym mrówki, tłum obcych
twarzy. Dalemieux dyskretnie splunął. Trzeba się będzie pośpieszyć, zanim jakaś
sprzątaczka wygrzebie teczkę spod siedzenia. Przez okno dostrzegł, że samolot
już był odprowadzany do tankowania; Valdo z niedowierzaniem zmrużył oczy, kie
licho? Niby wcześniej nie zwrócił na to uwagi, ale... Zamiast rozłożystego,
pomarańczowego boćka, sztandarowej maskotki OLL ''RODA"", na boku
samolotu wymalowane były japońskie litery. A co to znowu? Trzeba będzie sobie
porozmawiać z Naczelnikiem o tym Dubrovicu. Dzierżawa maszyny od Japońców? Kto
wie, jeśli by się udało udowodnić, jaki on jest mało kompetentny... Linie
Lotnicze ViDal? Kto wie, może pewnego dnia, jak zniosą te spółki państwowe...
Valdo wyraźnie poprawił się humor,
na myśl o poszerzerzeniu działalności. A Dudika, chrzanić. Pewnie chciał,
służalczy kundel, lecieć za nim na pokład, gdy tak długo się nie pojawiał. No i
go nie wpuścili, to poszedł szukać tego całego Li, w nadziei, że ten przebije
jego marną elokwencję, ograniczającą się do: jasne szefie, nie szefie, nie wiem szefie. Orangutan z zoo w
Raguzie, lepiej by sobie poradził! Może rzeczywiście by małpę zamiast niego
wynająć. Banany tańsze.
Mamy rok 1960. Telefonii komórkowej,
to nawet jeszcze Egon Kral nie miał w zamyśle. Valdo Dalemieux, pozbawiony
możliwości kontaktu z podwładnymi, grzecznie czeka w kolejce na kontrolę
paszportu. Sekundy dzielą go od chwili, kiedy jego życie, zmieni się na zawsze.
Valdo był w tamtej chwili
przeświadczony, że i bez skośnookiego
karakana, poradzi sobie doskonale. Teczki, chwilowo przy sobie i tak nie
miał. Pewnie sygnet mu na bramce zapiszczy, jak zwykle, ale rzucenie (jeszcze)
taurydzkim paszportem, z nazwiskiem Dalemieux,
sprawi, że wszyscy będą mu bić pokłony. I przepraszać. Przecież wiedzieli kim
ON jest, no nie? Minister spraw zagranicznych, z pewnością uprzedził...
Cóż; tak się po prostu... nie stało.
Mając tak wiele pieniędzy, jak
Dalemieux, można było poświęcić je na naukę języków. Albo, wynajmować tłumaczy
w każdym obcym kraju, w którym się wyląduje. Valdo wolał to drugie; czemu miał
sobie zawracać głowę takimi bzdurami? Od tego, są przecież ludzie. Niestety, jednego z tych ludzi, właśnie zabrakło. Valdo, nie mógł zrozumieć, dlaczego
Japoniec od kontroli, marszczy z niedowierzaniem brwi i ogląda ze wszystkich
stron jego paszport. Następnie, zawołał koleżankę, która też zmarszczyła brwi.
Zadała mu jakieś pytanie; Valdo nie zrozumiał, toteż odchrząknął z godnością i
nie odpowiedział. Kobieta poszła po jakiegoś przełożonego; ten, również posłał
zaskoczone spojrzenie dokumentom Dalemieux. Wianuszek zainteresowanych,
powiększał się; tłum w kolejce coraz bardziej się niecierpliwł. Wtedy, również
nie wytrzymał i Valdo. Wstał i najprostszym taurydzkim, z samych przedmieści,
gdzie się wychował, oświadczył, żeby wszyscy się pierdolili i wezwali kolejno:
tłumacza, adwokata, oraz policję.
Nie wiadomo, ile z tego zrozumieli.
Dalemieux odprowadzono na bok, do jakiegoś ciasnego pomieszczenia, a
przydzielony mu ochroniarz, nie spuszczał zeń oka. W końcu, po dwóch godzinach,
pojawił się zarówno tłumacz, jak i policja. Ale i oni niespecjalnie wykazywali
zainteresowanie wagą jego osoby. Tłumacz, posługujący się jakimś dziwacznie dla
niego brzmiącym francuskim (większośći, z tego o co go pytał, Valdo nawet nie
zrozumiał), ciągle nerwowo przełykał ślinę, nerwowo popatrując na funkcjonariuszy
policji.
Zapytał go o wszystkie możliwe pierdoły, jakimi można, w mniemaniu
Dalemieux, zawracać dupę. O cel podróży, miejsce urodzenia, datę
urodzenia, parę pieprzonych numerków
identyfikacyjnych. Valdo, acz zgorszony dziwną odmianą francuszczyzny,
starał się grzecznie odpowiadać. Czuł, że w powietrzu wiszą kłopoty. Zażądał
połączenia z ministrem spraw zagranicznych, ale gdy rzucił nazwisko, znów
napotkał zmarszczone brwi i wymianę zmieszanych spojrzeń. Zażądał więc
adwokata. Rzekomy tłumacz, posłał mu ironiczne spojrzenie. Potem, dość długo
tłumaczył coś szeptem oficerowi japońskiej policji. Potem, po prostu wyszli.
Valdo, został sam.
Bił się z myślami. Był tak blisko,
tak blisko tego, aby stać się kimś, kto trzyma w szachu mocarstwa. Kimś, kto
zadecyduje o losach świata, kimś kto będzie stał za kulisami i pociągał za
sznurki. Wszystko będzie zależało od tego, komu ViDal sprzeda projekty takiej -
jak mniemał - broni, jakiej jeszcze świat nie widział. Kurwa mać! Sądził, że
skoro udało mu się wkupić w łaski czerwonców zza Muru, to wszystko inne będzie
równie łatwe. Nie dogadał się z pieprzonymi Japońcami. I to już na samym
lotnisku! Kto spierdolił sprawę? Dudik? Oczywiście! Przecież nie wywaliliby go
na zbity pysk z tego samolotu, gdyby Dudik był obok! Goryl jest przede
wszystkim po to, żeby wbudzać szacunek. Ten cały Pan Li? A tego, to na pewno
zwolni! Na pewno to-to wszystko, co z nim gada, to niedouczone i nie rozumieją,
co mówi. Sprawa się wyjaśni, to łby
polecą, powtarzał sobie Valdo Dalemieux.
W końcu, skrzypnęły drzwi.
Dalemieux, poderwał się ze swego plastikowego krzesełka przy ścianie. W
drzwiach, zamiast oczekiwanej delegacji z gabinetu ministra, stał zmieszany w
tłumacz w towarzystwie dwóch smutnych panów, wyglądających na tajniaków.
Tłumacz, jąkajac się, wyjaśnił mu
tym swoim nieskładnym francuskim, że nie tyle sam Valdo wzbudził tyle
kontrowersji wśród kontroli, a jego miejsce pochodzenia, Tauryd. Oraz, miejsce
zamieszkania, Ossonegro, Raguza. Nie chodzi broń Boże, o jakiekolwiek
zależności polityczne. Takie kraje... jakby
to wytłumaczyć, monsieur, wydusił z siebie tłumacz - takie kraje, oficjalnie nie istnieją. I monsieur, także - dodał
tłumacz, popatrując strachliwie na towarzyszących mu osobników - proszę wybaczyć, ale pańskie dane, pański
numer paszportu... pan, tak jakby... nigdzie nie istnieje.
Obsługa lotniska, może rzeczywiście
nie przybyła tam z Harvardu, ale pierwsza reakcja na widok danych z paszportu
Valdo, była słuszna. Ossonegro, Tauryd? Miano nawet podejrzenia, że to jakieś
nowo powstałe, autonomiczne regiony Hiszpanii, czy wcześniej podległe, państwa
afrykańskie. Wykonano wiele stosownych telefonów do paru ambasad. Nikt nie był
w stanie potwierdzić, że którekolwiek z tych państw, oficjalnie istnieje.
Istniało podejrzenie, że jeśli ów Valdo to marnie wyszkolony szpieg, a jego
dokumenty są sfałszowane, to ktoś, kto się tego podjął, miał widocznie obsługę
lotniska za kompletnych kretynów. Albo, poczucie humoru w złym guście; bądź też
nie był normalny. Dokumenty wystawione na obywatela Taured (za Murem: Tauryd), zamieszkałego w Ossonegro, miały dla nich mniej więcej
taką samą wartość, jak paszport wydany na nazwisko obywatela Narnii,
zamieszkałego w Krainie Oz.
W tamtych czasach, ostrożność wobec
potencjalnych szpiegów była powszechna. Niemniej jednak, nikomu nie chciało się
wierzyć, że jakakolwiek tajna agencja wysłałaby szpiega z paszportem
pochodzącym z fikcyjnego państwa. W dodatku, w jego paszporcie widniało wiele
pieczątek zarówno ze znanych, istniejących państw, jak i paru innych dziwnych
tworów, dorównujących Taured i Ossonegro. IV
Bundesreich z 1946, pierwszy wpis z kontroli w dokumencie? Liczne pieczątki
z Wielkiej Unii Narodów Słowiańskich? Wszystko uznano by za tajemniczą
prowokację, albo dziwaczny żart - gdyby ów obywatel Taured, Valdo Dalemieux,
nie wykłócał się tak zaciekle o prawdziwość swoich dokumentów. Znani ze swej
cierpliwości i skrupulatności Japończycy, uznali, że sprawę nieistniejącego obywatela, należy
dogłębnie wyjaśnić. Przynajmniej, dopóki rzeczony obywatel Taured, nie zostanie
przetransportowany do szpitala psychiatrycznego, bo na majętnego wyglądał;
postępowanie sądowe mogło być równie kosztowne co i jego garnitur. Jeny,
którymi był wypchany portfel Dalemieux, okazały się jak najbardziej prawdziwe.
Dyskretnie podane pod stołem smutnym panom, zdziałały chociaż tyle, że jeden z
nich po dokładniejszych oględzinach, przyjął je z aprobatą, po czym szepnął coś
do drugiego i wyszedł na chwilę z pomieszczenia.
Valdo w myślach, zacierał już z zadowoleniem
swoje tłuste łapska. No proszę, a jednak potwierdza się stara zasada każdego
interesu: jak się w żadnym języku dogadać nie możesz, to język pieniądza do
każdego przemówi! Pewno pójdzie coś załatwić z kim trzeba i sprawa się wyjaśni!
Nie do końca jednak tak było w tym przypadku. Drugi tajniak, znudzonym tonem
poprosił o coś tłumacza. Ten, wydukał Dalemieuxowi prośbę o szczegółowe
wyjaśnienie, czymże się para ten potężny
koncern ViDal, którym pan prezes Valdo
Da-le-miet , jak twierdzi, zarządza.
Rzeczony
prezes, od razu się ożywił. Zaczął snuć opowieści o radioodbiornikach,
antenach, gramofonach, magnetofonach i telewizorach, jakby to była co najmniej
epopeja narodowa. Dorobek zbrojeniowy, przemilczał, jak na dyplomatę przestało.
Japoniec tłumaczył wszystko na bieżąco swojemu rodakowi. Tajniak, słuchał z
uprzejmym zainteresowaniem. Pewno sobie
przypomniał, że gdzieś to widział i teraz mu głupio, pomyślał Valdo. I
postanowił dołożyć wisienkę do tortu. Z dumą zaczął rozprawę o tym, że przecież
ViDal, jak pewnie panu szanownemu wiadomo, jako pierwsze wypuściło do
sprzedaży powszechnej, magnetofon. Moje, to znaczy nasze, pionierskie
osiągnięcia w modernizacji masztów radiowych, że się tak wyrażę, podźwignęły te
- ale to tak między nami - zacofane ludy zza Muru. Teraz, jesteśmy trzeci na
rynku światowym, jeśli chodzi o produkcję sprzętu elektroni...
Zdania nie zdążył dokończyć ani
Valdo, ani tłumacz, który był właśnie gdzieś w okolicach słowa ''światowym''.
Przez całą salę, poniósł się rozdzierający kwik, przypominający odgłos
świniobicia. Pochłonięty swoją opowieścią Valdo, niczym wyrwany z transu,
podskoczył na plastikowym krzesełku. Ale żadnej świni, w pomieszczeniu nie
było. To tajniak, rozbawiony w swoim mniemaniu, bujną wyobraźnią Dalemieux, tak
kwiczał ze śmiechu. Zdezorientowany Valdo, odchrząknął z godnością. A temu, co?
Powiedz no pan temu swojemu przełożonemu
- wycedził przez zęby - że raczyłby
mi powiedzieć: co tak go bawi w tym, że właśnie rozmawia z potężnym rekinem
biznesu z Europy Wschodniej?
Czy jemu się wydawało, że ten
pieprzony Japoniec jakoś też taką dziwną minę zrobił, jak kot na puszczy
srający, gdy padło słowo rekin biznesu?
Ale, posłusznie przetłumaczył pytanie
pana prezesa. Tajniak, wreszcie zdołał ochłonąć, bo przypomniał sobie, że
jednak jest w pracy, a nie w kabarecie. Z trudem powstrzymując kolejne kwiki,
jął ocierać chusteczką spoconą twarz i popatrując z kpiną na Valdo, powiedział
coś do tłumacza. Ten, próbując powstrzymać drżenie kącików ust, w końcu wydukał
do Dalemieux:
Pan
komisarz, pragnie przekazać szanownemu panu wyrazy uznania, z powodu
zarządzania firmą o tak wybitnych osiągnięciach. Nie zaprzecza również, że
człowiek z pana... potężny i wielki, nie tylko z postury - ciągnął tłumacz,
popatrując z lekkim przestrachem na twarz rzeczonego prezesa, która stawała się
coraz bardziej purpurowa. Valdo, nawyraźniej wyczuł nutę ironii w rzekomym
komplemencie - Komisarz powiada, że jest
pod wielkim wrażeniem pańskiego... tupetu, a także i wyobraźni; ViDal musi być
naprawdę wspaniałym koncernem, bo żadna firma tyle nie osiągnęła,
równocześnie... nie istniejąc...
Nie wiadomo, czy miał do przekazania
coś jeszcze, bo w pomieszczeniu rozległ się trzask łamanego plastiku, gdy
krzesełko, na którym wcześniej spoczywał wielki
człowiek, pękło nie pod naporem jego rzeczonej postury, a zostało ciśnięte
o ścianę. Valdo, w całej okazałości, sapał wściekle nad przesłuchującym go
tajniakiem, niby wściekły buhaj. Już, już podwijał rękawy kosztownej koszuli,
gotów pokazać swoją potęgę od nieco innej strony; w końcu nauka z taurydzkich
ulic nie poszła w las...
Kto wie, jak skończyłaby się ta
scenka, gdyby nie otworzyły się nagle drzwi. Dalemieux, zastygł w miejscu, niby
katatonik.
W drzwiach stał zadowolony z siebie
tajniak, dzierżący w rękach pokażnych rozmiarów mapę świata. Valdo na próżno
wypatrywał za jego plecami ministra obrony, albo chociaż adwokata. Pusta
przestrzeń za drzwiami, które zatrzasnęły się z hukiem, uświadomiła Dalemieux w
przekonaniu, że coś tu bardzo nie gra, skoro za równowartość kilkuset kun,
wytargował... mapę. Posmarował porządnie;
szanujmy takich ludzi. - miał wtedy powiedzieć japoński tajniak, chociaż
Dalemieux, nie zrozumiał ani słowa - Zróbmy
cokolwiek, żeby nie myślał, że płacił nam za nic. Okażmy mu litość. Przednia
zabawa. Może dowiemy się, gdzie leżą te jego rzekome Taured i Ossonegro. Ta
sprawa śmierdzi... z ziemniaka tych pieczątek sobie nie zrobił, choć kto wie...
kurwa mać - zaklął po japońsku , rozwijając na stole mapę polityczną
świata, która najwyraźniej wzbudziła zainteresowanie podejrzanego.
Valdo wybałuszał oczy z
niedowierzaniem. Może i wielkiej wiedzy o geografii nie posiadał, ale jeszcze
potrafił wskazać swoją ojczyznę, oraz swą drugą, przyszywaną ojczyznę,
Ossonegro. A co oni mu, do kurwy nędzy, tutaj pokazują? Czemu Taured jest
podpisane jako jakaś... Andora? A nie, Taured to powinien być do góry.. Nie ma
Taured? Dalemieux, przesunął znacząco palec, na wskazane miejsce. A Ossonegro?
Chwila...chwila... tu jest jakieś... a nie, to jakieś Montenegro, a nie
Ossonegro...za małe i nie ma wody... tam to chyba jeszcze leży normalne
Ossonegro? Ale nie ma żadnego Ossonegro; jest tylko jakaś masa małych
pierdolników po przerywanej linii i jakiś jeden większy kraj, w którym one
są... a tam, gdzie powinna leżeć słoneczna Raguza... jest tylko taka mała
kropka, z podpisem: Dubrovnik. No i ten większy kraj, jest jak byk podpisany: Yugoslavia. To jak, Ossonegro też tu nie
ma...?
Tajniakom nie można było niczego
zarzucić. Postarali się nawet o anglojęzyczną wersję mapy, na której były
oznaczone i państwa, wcielone w ramach komunistycznej unii, do jednego
większego. Tak, żeby nie mieć żadnych wątpliwości. Przybysz jednak, zareagował
na mapę osobliwie: zdawał się rozpoznawać kontury znanych mu państw; znalazł nawet
i ową Raguzę, w której obecnie zamieszkiwał. Tyle, że nazywała się Dubrovnik.
Część Jugosławii, uważał za owe Ossonegro,
wskazując rejon, który jeszcze przed wojną, zwał się Chorwacją. Tajniacy
spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Jak na wariata, był zupełnie dobrze
zorientowany, czego powinien szukać na tej mapie. Ale jeśli nie choroba
psychiczna, to co? Takie przedsięwzięcie wymagało pomocy osób trzecich, a nikt
nie fałszowałby dla wariata aż tylu dokumentów i pieczątek, z nieistniejących
krajów. Facet, co prawda miał pieniądze, ale to znaczyło tylko tyle, że smutni
panowie będą mieć dziś dodatkowy zarobek. Nikt nie powiedział, że pieniądze
musiały należeć do niego, prawda? Przecież wskazany przez niego numer konta
bankowego nie istniał, sprawdzili to. Ale jeny, nie były sfałszowane. Ktoś, kto
zlecił temu facetowi wyprawę do Tokio, musiał najwyrażniej sporo zapłacić za
cały teatrzyk. Dalej jednak nic nie wyjaśniało, czego ów osobnik szukał w
Japonii.
Tłumacz, został na tym etapie
poproszony o przyniesienie kawy z
automatu. Tajniacy, widząc zaangażowanie Dalemieux, po krótkiej naradzie
orzekli: szpieg przemysłowy; zleceniodawca nieudolny, acz sama jednostka,
niezwykle lojalna. I uzdolniona w pozyskiwaniu wiarygodności! Należało wziąć
pod uwagę, z jakim zaangażowaniem grubas wciąż błądził palcem po mapie, w
poszukiwaniu tego swojego Taurydu, czy tam Ossonegro. Pora była już późna; ten
rozpieszczony prezes, nie wyglądał na
kogoś, kto będąc głodnym i niewyspanym, powie coś interesującego. Dalej będzie
wykrzykiwać swoje żądania. Adwokat, minister Hashimoto, gdzie przecież Wang od
dziesięciu lat utrzymuje gabinet...
Podjęto decyzję, o odstawieniu Dalemieux do hotelu. Po zaspokojeniu
podstawowych potrzeb, zaufanie gwarantowane. Nie dość, że ustali się, kim był kompletny
idiota, dla którego próbował pracować, to jeszcze można będzie pozyskać
naprawdę zdolnego człowieka. Przynajmniej, po wykluczeniu schizofrenii.
Jeżeli podoba ci się moja twórczość, dorzuć grosik i pomóż mi ożywić moją historię!
https://zrzutka.pl/5t842p
Dzięki!
~ Anu Yas
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz