sobota, 1 kwietnia 2023

Rozdział I - Człowiek z Taurydu rodem, cz. I

 No, to lecimy dalej... 

Jak mówiłam - taki smętny jest tylko początek, tu będzie trochę opisów i streszczenia takiego tła wydarzeń, które mają bezpośredni wpływ na fabułę. Poza ''wycieczką'' Valdo Dalemieux do Tokio, nie było nic na tyle godnego rozwinięcia i rozbijania na konkretne sceny - chyba to wszystko w celu budowania napięcia, heh. 

A nie mówiłam, że wyjaśnię kiedyś zagadkę ''człowieka z Taured''? :D No, to macie. Valdo człowiek niefajny, menda i buc, oraz proszę nie przyzwyczajać się do jego roli antagonisty, bo to jeszcze nie un ci. Rozbijam na dwie części, bo trochę za długie to jednak wyszło. 

***


    Zaczynam moją podróż od miejsca, które jak większość tych ciekawszych miejsc - nie istnieje.

            A uściślając: dla was, zapewne nie istnieje. Przynajmniej na żadnym globusie, albo i mapie, dostępnych w waszym świecie, nie znajdziecie takiego miasta jak Raguza, a już na pewno nie znajdziecie takiego państwa jak Ossonegro, którego to stolicą jest zacna Raguza – otoczona z jednej strony morskimi wodami, a z drugiej pasmem gór; okolona zewsząd starymi murami obronnymi, niczym filmowa dekoracja lub sen.

             Bez obaw! Nie mam zamiaru zabrać was do kolejnej baśniowej krainy, pełnej kotołaków, rogatych stworzonek, rusałek, gadających jaszczurek, oraz innych tego typu kreatur! Przynajmniej, jeszcze nie teraz. Na razie jesteśmy w połowie ubiegłego stulecia. W świecie prostym i ludzkim. Ten kraj... po prostu dla was inaczej może się nazywa. Wszystko jest tylko umowne: przestrzeń, czas, nazwy, imiona. Nikt nie mówi o tym głośno, ale kto  z nas nie słyszał o alternatywnej rzeczywistości?

            Przenieśmy się zatem... do jednej z nich. Do tej, gdzie na mapie granice wyglądają nieco inaczej. Do tej, gdzie co zamożniejsi obywatele Wielkiej Unii Narodów Słowiańskich, zabijają się niemal o to, aby na urlopie choć przez parę dni posmażyć się na ossonegrańskich plażach. Raguza, w sezonie letnim, jest dla ludzi zza Muru, namiastką gorącej Riviery; rajem dla bogatych wczasowiczów... i zagranicznych inwestorów.

            Tacy, z własnego wyboru, porzucają raj zza żelaznej granicy. Emigrują do krajów takich jak Ossonegro, aby w swoim mniemaniu, oświecić biedne, żyjące w czerwonym ustroju masy. Po przekupieniu odpowiednich władz, czynią odpowiednie inwestycje, mające na celu udowodnić obywatelom, że nie mają wcale gorzej, niż na Zachodzie. A co najważniejsze, by mieć jak najmniej konkurencji w branży i co za tym idzie - zbić fortuny.

            Ten rozdział , będzie częściowo o takim właśnie szemranym, ossonegrańskim rekinie biznesu, a częściowo, o człowieku, któremu w życiu po prostu nie wyszło. Co prawda, zacząłem historię od małego Iwo Krala, ale aby ta mogła toczyć się dalej, musicie posłuchać jeszcze jednej opowieści. Nie będzie na pewno tak wzruszająca jak tamta, a już na pewno dwaj panowie, o których wam opowiem, nie byli z rodzaju tych miłych. Wszystko jednak łączy się w całość; linie losów krzyżują się ze sobą nie na darmo, czasem w absurdalny sposób. Bo co taki mały Janko, mógł mieć wspólnego z aferą, jaka rozpętała się w 1960 roku i jak mówiono – można ją było z powodzeniem nazwać aferą o podłożu politycznym? Cóż... miała wspólnego wiele, chociażby dlatego, że cała historia zaczyna się od dwóch nazwisk – Kral i Dalemieux.

            Otóż w roku 1960, w jednej z najbardziej luksusowych rezydencji w Raguzie, żyła sobie dalej w najlepsze, owa rodzina Dalemieux. Jej przedstawiciela, Beauvisse'a zwanego Beau, mieliście okazję poznać jedenaście lat wcześniej, gdy po kryjomu wizytował małego Iwo Krala!  Mnie jednak, w tej chwili, interesuje wyłącznie Valdo Dalemieux. Nestor Dalemieux'ów, bynajmniej nie z Ossonegro, a z Taurydu rodem.

            Co skłoniło Valdo Dalemieux, aby opuścić swe rodzinne, niewielkie, graniczące z Francją i Unią Iberyjską państewko i rzucić się ku dziczy zza drugiej strony politycznego muru? Tego, nie wiedział nikt, a mnie osobiście, ta wiedza też niespecjalnie jest do czegoś potrzebna. Złośliwi mawiali, że Tauryd widocznie miał zbyt małą powierzchnię, aby pomieścić zarówno jego ambicje, jak i pokaźny zad. Dalemieux, słysząc o tym, że na wschodzie odwilż gospodarcza nadciąga w najlepsze, postanowił wyciągnąć spore zasoby zdeponowanych w szwajcarskich bankach dewiz.(Mawiano, że w taurydzkim banku brakło już dla nich powierzchni). Po wciśnięciu ich w odpowiednie dłonie, otworzył pierwszą filię koncernu elektronicznego ViDal, nie gdzie indziej, tylko w słonecznej Raguzie.

            Być może to wszystko odbyło się za sprawą jego żony, Izabelli. Izabella zapewne w młodości za dużo naczytała się o starożytnym Egipcie, toteż wolała, aby zwracać się do niej Izis. Ta słowiańska blondynka, o długich czerwonych szponach, którą poznał podczas któregoś wypadu na Wschód, , prawdopodobnie chciała mieć rezydencję z prywatną plażą, albo przynajmniej prywatną plażę. Najlepiej, gdzieś w granicach jej ojczystych krain, a takie plaże, niestety, istniały jedynie w Ossonegro.

            O samej Izis, niewiele było wiadomo, poza tym, że pewnego dnia po prostu pojawiła się u jego boku, wymagania miała godne księżniczki, pochodzenie niejasne, a poza tym, jak w przypadku większości małżeństw, Valdo był głową rodziny, a ona jej szyją. Ceny działek w Ossonegro, z pewnością były niższe niż na Zachodzie, chociaż oficjalnie, nie można było ich kupić. Dla zbawcy narodu, nie ma jednak rzeczy niemożliwych, a dla biednych obywateli Ossonegro, przyzwolenie rządu na wkroczenie na rynek zachodniego koncernu, jawiło się jako zwiastun innych, lepszych czasów. Kolejki po radioodbiorniki i gramofony, co prawda nie zmalały, ale z eksportowych odrzutów, można było czasami trafić na rarytasy, jak absolutna nowość, jaką był telewizor. W Raguzie, powstała pierwsza oficjalna stacja telewizyjna. Ossonegrański rząd, hojnie dofinansowany za kulisami przez Dalemieux, był zadowolony z tego, że obywatele są zadowoleni. Izis także była zadowolona z prywatnej plaży, Valdo był zadowolony, że inwestycja się zwróciła. Mniej zadowolony był natomiast zachód Europy. Kraje zza Muru, były ziemią dziewiczą dla inwestycji, ale widać, zachodnie media wolały dopatrywać się w tym aktów kolaboracji ze wschodnimi rządami. Efekt był taki, że po napływie nieoficjalnych oskarżeń o szpiegostwo, Dalemieux, woląc uniknąć tych oficjalnych, stwierdzili, że poza Mur nie mają po co wracać. Wedle rządu, liczne stacje radiowe i jedna telewizyjna (sponsorowane ponoć przez Valdo), czyniły go czymś w rodzaju bohatera narodu, człowieka, który podźwignął po wojnie Ossonegro, które to dzięki niemu dorównywało technologicznie zachodniej Europie. Dalemieux więc pozostali w swojej słonecznej rezydencji, spłodzili dzieci...

            Brzmiałoby nieżle, gdybym skończył to zdanie: ''żyli długo i szczęśliwie'', ale ta bajka o niekonwencjonalnym biznesmenie, kończy się nieco inaczej. Jak sami widzicie, Valdo pieniędzy miał dużo, rozumu niemało, ale szczęścia – znacznie mniej. Wkrótce całej rodzinie, miała się przytrafić jedna z tych historii, które takim rodzinom jak Dalemieux, nigdy się nie przytrafiają.

            Mimo całej, szemranej popularności wśród przekupionej władzy, sympatia do przedsiębiorczego cudzoziemca, zaczęła spadać wraz z latami. Podejrzewam, że niespecjalnie podobało im się, to jak Dalemieux ostentacyjnie obnosili się ze swoim majątkiem. Ossonegro było zdecydowanie najbardziej autonomicznym i niezależnym krajem zza Muru, jak na tamte czasy, właśnie dzięki takim ludziom, jak Dalemieux. Ale za darmo tego przecież nie zrobił, prawda? Pojawiły się głosy, że tak jak wielu powojennych kapitalistów, dorobił się na lewiźnie podczas wojny. Starsi, wytykali mu cudzoziemskie pochodzenie; twierdzili, że przed wojną, tacy jak on, to kopyta ich koniom czyścili. Imigranci w ich mniemaniu, nadawali się co najwyżej na służbę. A ten, na bankietach bryluje i stacje telewizyjne stawia! Do czego to w tym kraju doszło...

              W sądnym 1960,  Dalemieux, nie przejmując się plotkami ze strony szarej masy, mieszkali sobie spokojnie w jednej z tych nowoczesnych, świeżo wybudowanych willi z basenem, które rozmnażały się na przedmieściach, niczym grzyby po deszczu, w miejscach, gdzie jeszcze kilka lat wcześniej stał dajmy na to, las, bądź stodoła jakiegoś wiejskiego chłopa. Dziś jednak gnojówka ustępowała miejsca zielonym trawnikom, na sposób angielski strzyżonym, zaś białe posiadłości o uroku porównywalnym z plastikowym pudełkiem na herbatę, zdawały się wgryzać w kilkusetletnią, murowaną czerwoną cegłą i kaflami, zabudowę Raguzy, zwiastując nadejście całkiem nowej epoki. 

            Gdyby w tamtej chwili, Valdo choćby na chwilę opuścił przyciemniane szyby swojej limuzyny, być może dostrzegłby, że poza jego ciasnym, ociekającym złotem światkiem, istnieje też zwykły świat, który zaczyna być mu lekko nieprzychylny. Ale on, wolał pozostać za swoją szybą pancerną i być może – właśnie to, także przyczyniło się do późniejszego rozwoju wypadków. Wszystko miało się zmienić, a to właśnie za sprawą jednego z tych szarych, maluczkich człowieczków, których Dalemieux tak bardzo nie chciał dostrzegać. Myślicie, że Valdo miał jakiekolwiek pojęcie o technologii? Powiedziałbym, że takie raczej średnie. Valdo, znał się głównie na zarabianiu pieniędzy. Valdo, od pozostałych rzeczy, miał swoich ludzi.

            Jednym z takich  jego ludzi, był właśnie inżynier Egon Kral. Upadły geniusz, na którego nikt specjalnie nie zwracał uwagi, póki robił swoje.

            Nie sposób było dorobić się majątku na eksporcie odbiorników radiowych, tym bardziej, że duża część zysków przypadała władzom, jako że przedsiębiorstwo, oficjalnie było przedsiębiorstwem państwowym. Toteż, gdy sam Naczelnik Wielkiej Unii Narodów Słowiańskich, wyraził zainteresowanie współpracy z ViDal, pod kątem stworzenia zaawansowanego komputera wojskowego, oraz przeprowadzeniem badań nad paroma innymi, tajnymi  technologiami, Valdo od razu przyjął propozycję.

            Oczywiście, aby zająć się tak poważnym zleceniem, potrzeba było również odpowiedniego człowieka, który by je nadzorował. Do dziś nie wiadomo, dlaczego wybrańcem został właśnie Egon Kral i czemu właściwie sam Kral przyjął propozycję. Krala i Dalemieux nie łączyły ani idee, ani pochodzenie. Prawdopodobnie, chodziło jak zwykle, o pieniądze, których Egon Kral, wręcz rozpaczliwie potrzebował.

            Hrabia Kral był jednym z tych wyrzutków, którzy po wojnie nigdy nie odnaleźli się w nowej rzeczywistości; rozdarty pomiędzy komunistyczną dyktaturą, a biznesem szarej strefy, na którym inni robili wielkie pieniądze, a władza, mając z niego część wpływów, udawała, że nic takiego nie istnieje. Egon, hrabiowski potomek, też kiedyś miał być wielki, ale po prostu... mu nie wyszło. Wojna udaremniła wszelkie jego wcześniejsze plany, wymazała osiągnięcia. Współpraca z ViDal, jawiła mu się jako druga szansa. A jakież to osiągnięcia miał przed wojną Egon Kral?

            Sądzę, że wybór Valdo, nie był przypadkowy. W latach trzydziestych, hrabia Egon Kral był znany z tego, że stworzył pojęcie materii kwantowej. Już wtedy, zdania na ten temat były podzielone; chociaż, wielu innych fizyków podjęło temat. Krala lekko dyskredytowało to, że również parał się pracą dla zagranicznych rządów, właśnie nad technologią wojskową, choć z wykształcenia był fizykiem. Pewnie dziwicie się, jak taki człowiek nie zrobił kariery podczas wojny? Cóż, po pierwsze, Kral nigdy nie ufał władzom. Wolał się odciąć od wszelkich wpływów; zawsze uważał, że przymierze z wielkim tyranem, Histlerem nie wyjdzie na dobre Ossonegro, chociażby ze względu na samą geograficzną przynależność. Poza tym, miał o kogo się martwić. Miał przecież rodzinę: młodą żonę Emilię, oraz kilkutniego syna, Iwo. Nie mylił się za bardzo: czerwone wojska, wkrótce wkroczyły na pobliskie ziemie, Histler i jego idee upadły, a sam inżynier, mimo iż próbował pozostać neutralny, nie uniknął rodzinnej tragedii, o której jeszcze później będzie mowa.

            Tuż po wojnie, Kral, dzięki znajomościom, powrócił na uniwersytet jako wykładowca , ale już nigdy więcej nie zajmował się badaniami nad fizyką kwantową. W zachodnim świecie, ci, którzy niegdyś byli jego uczniami, stali się ekspertami od zagadnienia. Lecz w samym  Ossonegro, jego nuworyszowskie zapędy, nie były mile widziane. W tamtych, trudnych czasach,  potrzeba było ludzi o umyśle praktycznym. Coś, co nie miało na celu konkretnego zysku, postrzegane było jako niepotrzebna chwilowo fanaberia i ciekawostka. A z ciekawostek, chleba dla ludu nie będzie! Egon Kral, w środowisku uniwersyteckim, popadł w tamtym czasie w lekką niełaskę, a może raczej został zepchnięty w cień przez nową, powojenną rzeczywistość. Przegapił swoją szansę na emigrację, a teraz, Mur odcinał go od świata, w którym mógłby czegoś dokonać. Sądził, że przegrał własne życie.

            W dodatku, wokół jego coraz bardziej podupadającego dworku przy ulicy Leptirovej 7, krążyły przyprawiające o dreszcze legendy.

            Wszystko miało być związane z tym, że podczas wojny, jak mawiano, zdesperowany inżynier Kral, próbował ukryć swą żonę, Emilię, a także trzyletniego Iwo, w opuszczonej przed laty, wiejskiej rezydencji przodków. Niestety, podczas lokalnych walk, w pałacu doszło do pożaru; Emilia, ukrywająca się w piwnicach wraz z synkiem, zaczadziła się od dymu. Przynajmniej tak niosła wieść gminna; nikt na oczy nie widział ani grobu Emilii, ani małego Iwo, ale możliwe, że spoczęli w jakimś rodzinnym grobowcu niedaleko miejsca tragedii. Co prawda, w pierwszych miesiącach tuż po zajściu, widziano jakoby Kral i jego żona powrócili w sekrecie do pałacyku; ktoś widział Emilię błąkająca się po ogrodzie w obłędzie. Był to pojedynczy przypadek; nagabywany o losy swej rodziny, Kral odwracał wzrok i uparcie twierdził, jakoby ta cała przeklęta wojna, odebrała mu jedyną rzecz, jaką kochał nawet bardziej od swojej pracy. Emilia, nigdy nie powróciła z nim do Raguzy; to wszystko jedna wielka, okrutna pogłoska. Emilia, spoczęła w ziemi jego przodków, daleko stąd. Jego nieliczni przyjaciele, którym zwierzał się po paru głębszych, nie zauważyli wówczas, że Kral mówił o samej Emilii; nigdy nie poruszył kwestii swego syna. Uznano, że lepiej nie drążyć zanadto bolesnego tematu, bo malec zapewne spoczął obok swej matki.

            Inżynier coraz bardziej izolował się od wszystkich. W jego oczach, czaił się obłęd, na wykładach sprawiał wrażenie nieobecnego. Pewnego dnia, miał zwierzyć się jednemu ze swych studentów, wyjątkowo zaangażowanemu w temat, jakoby nigdy tak naprawdę nie porzucił badań na kwantami. Co więcej, bajdurzył coś na temat zastosowania fizyki kwantowej, przy pracy nad prawdziwą... machiną czasu. '' Proszę pomyśleć: jeśli istniałaby możliwość podróży w czasie... można naprawić każdy swój błąd! Można naprawić każdą tragedię; zapobiec niezawinionej śmierci... uratować bliskich... moja Emilia...''

            Po tych słowach, Kral miał wybiec z sali wykładowej ze   łzami w oczach. Być może, studenciak nieco przesadził z tymi rewelacjami o ''machinie czasu'', ale co do jednego, wszyscy byli zgodni: Kral nie może pogodzić się ze śmiercią swoich i bliskich i po prostu popada w obłęd. Wśród studentów, rozeszła się plotka, jakoby Kral w piwnicach swojego pałacyku, pracował nad jakąś machiną, ale samego urządzenia, ani dowodów na jego istnienie, nikt nie widział na oczy. Lecz 1946, był dla Ossonegro niełatwym rokiem. Dziennikarze, a tym bardziej władze kraju – wszyscy mieli do roboty o wiele więcej, niż badanie, czym zajmuje się pod godzinach zbzikowany fizyk, a tym bardziej weryfikowaniem studenckich historyjek.

            Parę miesięcy później, historyjki na temat Krala i jego pałacyku, osiągnęły apogeum. Ktoś z sąsiedztwa miał widzieć hulającą w najlepsze po ogrodzie, małą, skrzydlatą postać. Wiekowa gosposia Krala, Gizelka,, uganiała się za owym stworem z miotłą w ręku. Nadprzyrodzona obserwacja, szybko jednak poszła w niepamięć. Na jaw, wyszła zdecydowanie lepsza rewelacja, mająca związek z wojennymi losami rodziny Kralów, która zdawała się wyjaśniać wszystko. 

            Okazało się, że Kral milczał w temacie małego Iwo, ponieważ Iwo, wcale nie zginął. Rzekomo zmarły podczas wojny synek Krala, powrócił z nim po wojnie do Raguzy.  Podobno, jak utrzymywał Kral, miał podczas zamieszek, ulec tajemniczemu wypadkowi, który uczynił go, jak sam Kral się o tym wyraził w dużym stopniu ułomnym. Dziecko, miało przechodzić niezwykle długi okres rekonwalescencji, dlatego też Kral był niespecjalnie chętny, aby o nim rozmawiać. Z niewiadomych jednak powodów, ukrywał dziecko przed całym światem. Nigdy nie widziano go poza murami pałacyku. Podobno, chłopak mimo leczenia, dalej był nienormalny. Podobno, bo wszystko w tej historii, oscylowało wokół podobno i enigmatyczny syn profesora, mógł także podobno nie istnieć - jako że sam Kral, już wtedy uznany za obłąkanego, mieszał się w zeznaniach. I wtedy, w życie Egona Krala, wkroczył sam Valdo Dalemieux, co skutecznie uniemożliwiło władzom jakiekolwiek drążenie, co naprawdę dzieje się w pałacyku szalonego uczonego, oraz, czy jakiekolwiek dziecko, w ogóle istnieje.

            Ci jednak, którzy rzekomo widzieli je ukradkiem w przylegającym do posiadłości ogrodzie, opisali je jako stworzenie do człowieka niepodobne, małe, z nieproporcjonalną twarzą, o ślepiach wielkich jak u diabła samego. W niektórych wersjach,  szczególnie w tych stworzonych przez znudzone dewotki, dziecko posiadało rogi. Wokół karku stworzenia, miał owijać się niby etola, wielki, rudy kocur o jednym oku - pewnie sam demon Azazel! A gdy mały dostrzegł nieproszonych gości, podglądających go zza muru – wyszczerzył zęby w uśmiechu i jak zarzekał się tajemniczy obserwator, pokazał przy tym najprawdziwsze, wielkie kły! Z ust stworzenia, w dodatku lała się krew – zapewne ze świeżo pożartej ofiary. Ów ciekawski delikwent, tak się przestraszył, że spadł z muru, boleśnie obijając sobie zadek, który to zadek miał pokazywać swoim kompanom od kieliszka, jako dowód na to, że na murze rezydencji  Krala był, diabła małego widział i spadł…

            …i pewnie chciał się tam włamać, sądząc, że dworek jest opuszczony - cóż, sami widzicie, jak przedstawiała się wiarygodność tej miejskiej legendy!  Ale coś musiało być na rzeczy, bo wkrótce, wydarzyło się coś, dzięki czemu ulica Leptirova 7, zaczęła przyciągać więcej uwagi, niżby Egon Kral mógł sobie tego życzyć.

            Już wcześniej wspomniałem o tym, jakoby tragicznie zmarła Emilia, była widziana tuż po wojnie w przydomowym ogrodzie. Sam Egon, upierał się, że Emilia zginęła podczas rzekomego pożaru i NIGDY, nie pojawiła się wraz z nim w Raguzie. Ale kto zabroni znudzonym ludziom spekulować na temat niejasnej przeszłości zdziwaczałego naukowca? Według jednej z legend, Kral, sam miał pozbyć się Emilii, ponieważ zbyt wiele wiedziała, zarówno o jego eksperymentach z kwantami, jak i małych, skrzydlatych demonach. To od tego zbzikowała, mówiono. Potem, stała się niewygodna, a wszystko magicznie zatuszowano, z racji przydatności Egona dla ViDal i rządu W.U.N.S. .

            Tak, tak... tyle z pogłosek. A skąd w ogóle pomysł, że biedna Emilia mogła cokolwiek wiedzieć o eksperymentach męża? Tajemnicą poliszynela było, że Emilia Kral, z domu Vukovic, była przed tuż przed wybuchem wojny, jedną z najzdolniejszych studentek profesora, choć wtedy, absolwentka fizyki, mogła liczyć co najwyżej na posadę szkolnej nauczycielki. Egon Kral, nie mógł pozwolić, aby taki talent przepadł w czeluściach państwowego gimnazjum. Uczynił więc ją swą asystentką, a następnie żoną. Oprócz niekwestionowanej urody, miała dodatkową specjalizację z biologii, swojej drugiej po fizyce kwantowej pasji. Szczególnie interesowała ją, raczkująca podówczas genetyka. Jej postępowe odczyty, śmiało można dziś nazwać wstępem do bioinżynierii.

            To wszystko, nie wykraczało oczywiście poza obliczenia i teorie panny Vukovic, a gdy stała się panią Kralową, całkowicie poświęciła się współpracy ze starszym o dwadzieścia lat małżonkiem. W normalnych okolicznościach, jej kartoteka uniwersytecka, przepadłaby gdzieś w pomrokach dziejów. Szczególnie, że na miesiąc przed oficjalnym przystąpieniem Ossonegro do działań zbrojnych, para ogłosiła, że spodziewa się potomka, toteż Emilia chwilowo musi zrezygnować z pracy na uczelni.

            Wszyscy przyjęli to za oczywistość, że pani magister, odchodzi na urlop macierzyński. Potem, była wojna, a później, podobno zginęła, więc nikt nie drążył tematu. Za to, po latach, w obliczu wielkiego powrotu Egona Krala do łask, nagle przypomniano sobie, kim naprawdę była Emilia i czym się zajmowała. Zwolennicy teorii spiskowych, ochoczo wzięli się za odkurzanie porośniętych pajęczyną archiwów, w których znaleźli tylko to, co sami... chcieliby w nich ujrzeć.

            Cały nimb kobiety nauki , jaki zdawał się otaczać Emilię, został połączony w całość z absurdalnymi doniesieniami o działalności jej męża. Jako spec od biologii, mogła przecież prowadzić z Egonem eksperymenty. Mały diabeł, jak ochrzczono widzianego przez złodzieja stwora, skrzydlaty czy nie, miał być hodowanym w sekrecie ich owocem; tak naprawdę, Emilia nigdy nie była w ciąży, a teraz, on go ukrywa i...

            ... I tutaj, można dodać cały szereg dodatkowych bajek, które każde dobre społeczeństwo lubi sobie wymyślać gdy nuda doskwiera, a których sobie oszczędzę, bo nie o tym wam chciałem opowiedzieć. Chociaż plotki o skrzydlatym diablęciu, czy innym tworze Kralów, to duby smalone, jakaś część prawdy w nich była. Kral zdziwaczał. Nieudana kariera, śmierć żony, ułomny syn - nad Egonem Kralem, zdawało się ciążyć jakieś przekleństwo. Podupadająca reputacja i jeszcze gorzej prezentujące się finanse, przekonały starzejącego się naukowca, do współpracy z kimś tak kompletnie odmiennym od niego, jak Valdo Dalemieux.

            Jak już wspomniałem, pod względem wyznawanych wartośći i pochodzenia, nie łączyło ich absolutnie nic. Zapach pieniądza, połączył ich za to ze sobą skutecznie. Po dość pokaźnym honorarium, jakie pan Prezes Dalemieux otrzymał od W.U.N.S. za dostarczenie prototypu nowego radaru, mianował swojego  nowego przyjaciela, głównym dyrektorem działu radiokomunikacji. Szczęście wreszcie uśmiechnęło się do biednego Egona. W ciągu kilku najbliższych lat, ViDal, uplasował się na trzecim miejscu światowej czołówki, pod względem wpływów; przynajmniej tych oficjalnych. Na salonach, zaś szeptano, że za pokątne projekty zbrojeniowe, nad którymi pracuje Kral, sam Dalemieux otrzymuje czterdziestokrotność jego pensji.

            Na tym, mogę zakończyć streszczenie przeszłośći zarówno Dalemieux, jak i Krala. W roku 1960, który jest sądną datą, Dalemieux wybiera się w delegację do Kioto, stolicy Cesarstwa Japońskiego. Wyprawa miała cele dwuznaczne, acz wielkie. Zakończyła się wszystkim, tylko nie tym, czego po niej oczekiwano.

              Ten lot, na pewno nie należał dla Valdo do udanych. Juz wsiadając na pokład, miał wątpliwości, czy Ossonegrańskie Linie Lotnicze ''RODA'', na pewno odpowiadają jego wymaganiom. Ale ten durny pilot, uparł się, że jego awionetka, może nie sprostać tak długiemu lotowi, biorąc pod uwagę, że nad taką Pustynią Gobi, ciężko o tankowanie. A co go obchodzi durna pustynia? Przecież płaci mu za to, żeby latał tak, żeby było dobrze. Trzeba go było nie słuchać! Może pora poszukać jakiegoś sprytniejszego, takiego, co może zrozumie, ile ViDal może stracić, jeśli on, Valdo Dalemieux, zawali te negocjacje! Taki plebs, tylko zazdrośnie się gapi na majątek, a pojęcia nie mają, skąd to się wszystkie bierze! Na pewno nie z latania nad pustynią! Co on w ogóle z tą pustynią...?

            Valdo miał niespecjalne pojęcie o tym, jaką powierzchnię zajmuje Gobi, co ile trzeba tankować awionetkę, oraz jak wyglądają dostępne trasy lotów. Wątpię, czy w ogóle spoglądał na mapę, od tego też przecież miał ludzi. Upewniwszy się kątem oka, że jego wierny goryl, Dudik, czuwa w sąsiednim rzędzie, Dalemieux przymknął oczy i zapadł w drzemkę.

            Drzemka okazała się nie najgorsza, bo w zasadzie to mu się przysnęło. I to nawet bardzo. Gdy się obudził, dostrzegł przez maleńkie okienko samolotu, majaczące w dole lazurowe wody, skąpane w zachodzącym słońcu. Z ulgą rozpoznał, że przespał większość trasy. Przecież nad Japonią są te morza, czy tam ocean i w ogóle. Spojrzał w stronę Dudika. Ten, z trudem hamując senność, wydawał się być zatopiony w lekturze taniego kryminału. Dalemieux rozejrzał się po pokładzie. Większośc pasażerów, zmęczona podróżą i zmianą strefy czasowej, także przysypiała. Co niektórzy, bardziej wyspani, właśnie pałaszowali obiad, wyglądający bardziej jak mieszanina kolorowego budyniu, niż porządny kotlet z puree, czy co to tam miało być. Dalemieux skrzywił się z niesmakiem. Uznał, że poczeka do przyzwoitej kolacji podczas bankietu, a tymczasem, pora wypić dla kurażu, małe co nieco.

            Ledwo co zamówił u stewardesy martini dry, gdy gdzieś nad Morzem Diabelskim, samolot wpadł nieoczekiwanie w gęste pasmo mgieł. Rozpętała się burza z piorunami; rozważano awaryjne lądowanie. Na pokładzie, zaczęło się istne piekło. Lot utknął pośrodku niczego; piloci byli wedle obliczeń, jeszcze kilkadziesiąt minut drogi od najbliższej japońskiej wyspy i jakiegokolwiek lotniska. Nie było gdzie lądować. Lot był zdany na pastwę żywiołu. Przyrządy pomiarowe oszalały. Nikt nie potrafił wyjaśnić, jak do tego doszło - warunki pogodowe, miały być tego dnia idealne. Nawet kompasy pokładowe zwariowały, kręcąc się wokół własnej osi.

            Bliska szaleństwa, była także załoga samolotu. Rozdarta między uspokajaniem rozhisteryzowanych dzieci, staruszków bliskich zawału serca, oraz całej reszty pasażerów, zadających wciąż te same pytania - musiała jeszcze siłą usadzić na miejscu, eleganckiego mężczyznę w średnim wieku, który to nie dość, że na prośbę o zapięcie pasów, odpowiedział, że nie będzie brać udziału w takim cyrku, to jeszcze największym jego problemem zdawało się być... martini, wylane na jego garnitur podczas turbulencji. Gdy wreszcie dwóch rosłych stewartów, wcisnęło go siłą na jego miejsce i zapięło, mimo protestów, pasy, ten kulturalnie wyglądający człowiek, puścił z siebie wiązankę słów, dalekich od kulturalnych. Jak pewnie się domyślacie - o szanownym prezesie Dalemieux mowa.

            Teraz wiem już, jak bardzo Valdo nie zdawał sobie sprawy z tego, co się dzieje naprawdę. Dla niego, plama na garniturze za pięć tysięcy kun, rzeczywiście była problemem! A to całe przedstawienie? Zwykły deszcz, ot co! Małpa by potrafiła przez chmury przelecieć; on, Valdo, ma kupio... znaczy się, wyrobioną licencję pilota, ma własny samolot, to chyba zna się na tym, no nie? Co go podkusiło latać państwowymi liniami; to ma być klasa biznes? Srajnes, nie biznes! - miał wykrzykiwać! On się jeszcze z nimi policzy, jeszcze pogada sobie z dyrektorem Dubrovicem! Nawet nie zdają sobie sprawy te dupki, jakie on, Dalemieux, ma ważne interesy, ile ma na głowie, jeszcze ma się przejmować jakimiś fałszywymi alarmami, on mógł swoim prywatnym samolotem, żałuje, że płaci takim imbecylom...

            ... nie zdążył dokończyć swojej kwiecistej opinii o OLL "RODA''. Nagle, w całym samolocie zrobiło się ciemno. Zaległa potworna cisza. Wtedy, do Dalemieux dotarło, że to już koniec.

            Oczywiście, że to był już koniec! Po kilku sekundach... światło na pokładzie rozbłysło ponownie, jak gdyby nigdy nic. Zdziwony Dalemieux, zamrugał oczami. Pewnie teraz, jak jakieś małpy w cyrku, zaczną bić brawo, pomyślał. Ale nikt nie bił brawa. Dalemieux zamrugał raz jeszcze, aby się upewnić, czy to wszystko przypadkiem mu się nie śni.

            Niebo za oknem, choć tonące w mroku, pozbawione było jakiejkolwiek chmurki. Pasażerowie, spokojnie siedzący na swoich miejscach, jakby nic się nie stało, wcinali obiady z mikrofali, popijali drinki i przeglądali gazety. Dalemieux przełknął ślinę. Nawet te cholerne pasy mu odpięli! Coś mu tu nie pasowało, ale nie był w stanie powiedzieć, co. Przezornie zerknął na sąsiedni rząd. Miejsce Dudika było puste. Cholerny półgłówek! Nie mógł się powstrzymać z tym sraniem? Pewnie zeżarł tę pokładową papkę, aspirującą do miana obiadu i utknął na sedesie. Wściekły Dalemieux, wypuścił z siebie powietrze. Czyżby mu się znowu przysnęło? Nie; to niemożliwe, w takim burdelu? A więc, może stracił przytomność? Co prawda, nie kojarzył, aby obok Dudika siedziała wcześniej jakaś wysztafirowana baba z pudlem na kolanach, ale może się franca przesiadła podczas całego zamieszania. Chwila! Ale jakie zamieszanie, skoro oni wszyscy, tak sobie siedzą, jakby nic się nie stało i...

- Konichiva. - dźwięczny, damski głos, rozległ się tuż nad uchem Dalemieux. 

            Valdo powoli przeniósł wzrok na źródło owego powitania. Pochylała się nad nim właśnie, skośnooka, schludnie ubrana w czarny mundurek, japońska stewardesa. Może i Valdo mógł się zastanowić: dlaczego ten mundurek nie jest granatowy, jak u stewardes, które obsługiwały go poprzednio? Albo, dlaczego nie widział wcześniej tej uroczej Japonki wśród obsługi? Ale! Co ona właśnie mu wręcza? Kieliszeczek z jego upragnionym Martini Dry, pokaźną oliwką przystrojony! No proszę, na przeprosiny mu przynieśli, taką obsługę, to on rozumie! Valdo zdobył się nawet i na uprzejme skrzywienie twarzy, mające być uśmiechem, wymamrotał kaleczne thank you, po czym, wbił się w wygodny fotel. Uspokojony widokiem uprzejmej i jakże miłej dla oka obsługi, spędził resztę lotu w przekonaniu, że całe widmo katastrofy, było z pewnością tylko koszmarnym snem.

            Dopiero, po lądowaniu, okazało się, że wraz z niepokojem Valdo, z zasięgu jego wzroku, zniknęły dwie bardzo potrzebne mu w Kioto rzeczy - Dudik, oraz zielona aktówka, którą miał przy sobie w charakterze bagażu podręcznego. Pal licho Dudika; możliwe,  że ta sraczka wzięła go na dobre, dlatego już nie wrócił na swój fotel. Mógł po prostu zająć inne miejsce, bo nie chciał siedzieć koło tego rozszczekanego kundla. Pewnie wylazł wcześniej, bo siadł bliżej wyjścia, a teraz sterczy jak pajac pod schodkami. Za to, jeszcze mu się potrąci z pensji. Ale...co się stało z aktówką, zawierającą stricte tajną prezentację? Te projekty Krala... cholera jasna! Tyle zachodu, żeby mu je podprowadzić! Co z tego, że nie wiedział, co przedstawiają? Skoro ci, co się o nie prosili, oferowali solidną cenę, pewnie wiedzieliby, co to. Pod własnym zadkiem je miał, kurwa mać! I jakim cudem, one... one.. ich tutaj nie ma!

            Japońska obsługa, ze zdumieniem przyglądała się, jak korpulentny pan w drogim garniturze, zawzięcie nurkuje pod fotelami, w poszukiwaniu czegoś, co najwyraźniej zagubił podczas lotu. Po jego gestach oraz tonie, którego używał, wrzeszcząc coś to w języku bardzo podobnym do francuskiego, a to w słowiańsko brzmiącej paplaninie,rzucał zapewne jakieś groźby. Próbowano mu pomóc, ale nikt nie był w stanie zrozumieć, czego tak usilnie poszukuje. W końcu, wszyscy pasażerowie już dawno wysiedli, a samolot musiano przygotować w drogę powrotną. Spanikowany Dalemieux został niemal siłą usunięty z pokładu i w towarzystwie ochrony lotniska, odprowadzony do punktu kontroli paszportowej.

            Ten afront, zniósł już dzielnie. I tak zamierzał o całym incydencie powiadomić w pierwszej kolejności, ministra spraw zagranicznych. Do tego czasu, wskazany był spokój. Te niedouczone cymbały, absolutnie nie mogą się domyślić, co było w teczce. Oficjalnie, jechał na przetarg dotyczący anten telewizyjnych i małą, przyjacielską wizytę między potentatami. Cesarstwo Japońskie było neutralne wobec polityki Muru, ale W.U.N.S. miała wierzyć, że to jedynie czysta dyplomacja. Dalemieux, miał po raz kolejny zostać bohaterem poszukującym sojuszy. Nikt nie wiedział, że ma ugadany jeszcze jeden interes. Taki, za który W.U.N.S., mogłaby zażądać nawet jego głowy, gdyby cała sprawa potoczyła się nie tak, jak to sobie zaplanował. Handel jakimiś bazgrołami Krala, gdzie wszystko spod jego ręki, miało być stworzone dla NICH? Tak, tak... sprawa nie może wyjść na jaw. W ostateczności, pogada się z ministrem; coby zamknął gębę i niczego nie wypaplał, zaoferuje się te projekty Japońcom...

            Nadmierne zamieszanie wokół nieszczęsnej teczki, mogłoby wzbudzić podejrzenia. I tak już dziwnie na niego popatrywali; choć licho wie, może po prostu te ich mordy zawsze się takie krzywe wydają...Cholerne zółtki! A jednak, zmienił zdanie; oni też byli bandą cymbałów! Gdzie się w ogóle podziała cała normalna obsługa z Ossonegro? Pewnie uciekli, bo wiedzieli, że coś spierdolili! Że Japońce, jego nieskładnego oso nie rozumieli, to jeszcze by przebolał. Ale ojczystego francuskiego? Przecież ten karakan z Kioto, przez którego zawsze się z nimi porozumiewał, jakoś po francusku rozumiał. Jak mu tam było, temu tłumaczowi? Pan Li? Właśnie, kolejny, kurwa mać, profesjonalista w swoim fachu! Gdzie on do cholery jest? Dlaczego nikt na niego nie czeka? Przecież wyraźnie nakazał przed wylotem, aby ten o dwudziestej, oczekiwał go na lotnisku! Nawet przepustkę załatwił, coby Li pojawił się na samej płycie lotniska. Nie miał zamiaru pojawiać się na punkcie kontrolnym bez karakana. Tam, też sami niedouczeni siedzą; jeszcze bym im się zachciało przeglądać, co on ma w tej aktówce. Li miał gadane; miał nimi zakręcić tak, żeby go puścili i za bardzo w papierach nie grzebali. Valdo, dotąd,  o to nie musiał się nigdy martwić.

            Ale aktówki, przecież nie było. Tak samo jak Pana Li i tego niedorobionego mięśniaka, Dudika. Wokół, przewijał się tylko, niczym mrówki, tłum obcych twarzy. Dalemieux dyskretnie splunął. Trzeba się będzie pośpieszyć, zanim jakaś sprzątaczka wygrzebie teczkę spod siedzenia. Przez okno dostrzegł, że samolot już był odprowadzany do tankowania; Valdo z niedowierzaniem zmrużył oczy, kie licho? Niby wcześniej nie zwrócił na to uwagi, ale... Zamiast rozłożystego, pomarańczowego boćka, sztandarowej maskotki OLL ''RODA"", na boku samolotu wymalowane były japońskie litery. A co to znowu? Trzeba będzie sobie porozmawiać z Naczelnikiem o tym Dubrovicu. Dzierżawa maszyny od Japońców? Kto wie, jeśli by się udało udowodnić, jaki on jest mało kompetentny... Linie Lotnicze ViDal? Kto wie, może pewnego dnia, jak zniosą te spółki państwowe...

            Valdo wyraźnie poprawił się humor, na myśl o poszerzerzeniu działalności. A Dudika, chrzanić. Pewnie chciał, służalczy kundel, lecieć za nim na pokład, gdy tak długo się nie pojawiał. No i go nie wpuścili, to poszedł szukać tego całego Li, w nadziei, że ten przebije jego marną elokwencję, ograniczającą się do: jasne szefie, nie szefie, nie wiem szefie. Orangutan z zoo w Raguzie, lepiej by sobie poradził! Może rzeczywiście by małpę zamiast niego wynająć. Banany tańsze.

            Mamy rok 1960. Telefonii komórkowej, to nawet jeszcze Egon Kral nie miał w zamyśle. Valdo Dalemieux, pozbawiony możliwości kontaktu z podwładnymi, grzecznie czeka w kolejce na kontrolę paszportu. Sekundy dzielą go od chwili, kiedy jego życie, zmieni się na zawsze.

            Valdo był w tamtej chwili przeświadczony, że i bez skośnookiego karakana, poradzi sobie doskonale. Teczki, chwilowo przy sobie i tak nie miał. Pewnie sygnet mu na bramce zapiszczy, jak zwykle, ale rzucenie (jeszcze) taurydzkim paszportem, z nazwiskiem Dalemieux, sprawi, że wszyscy będą mu bić pokłony. I przepraszać. Przecież wiedzieli kim ON jest, no nie? Minister spraw zagranicznych, z pewnością uprzedził...

            Cóż; tak się po prostu... nie stało.

            Mając tak wiele pieniędzy, jak Dalemieux, można było poświęcić je na naukę języków. Albo, wynajmować tłumaczy w każdym obcym kraju, w którym się wyląduje. Valdo wolał to drugie; czemu miał sobie zawracać głowę takimi bzdurami? Od tego, są przecież ludzie. Niestety, jednego z tych ludzi, właśnie zabrakło. Valdo, nie mógł zrozumieć, dlaczego Japoniec od kontroli, marszczy z niedowierzaniem brwi i ogląda ze wszystkich stron jego paszport. Następnie, zawołał koleżankę, która też zmarszczyła brwi. Zadała mu jakieś pytanie; Valdo nie zrozumiał, toteż odchrząknął z godnością i nie odpowiedział. Kobieta poszła po jakiegoś przełożonego; ten, również posłał zaskoczone spojrzenie dokumentom Dalemieux. Wianuszek zainteresowanych, powiększał się; tłum w kolejce coraz bardziej się niecierpliwł. Wtedy, również nie wytrzymał i Valdo. Wstał i najprostszym taurydzkim, z samych przedmieści, gdzie się wychował, oświadczył, żeby wszyscy się pierdolili i wezwali kolejno: tłumacza, adwokata, oraz policję.

            Nie wiadomo, ile z tego zrozumieli. Dalemieux odprowadzono na bok, do jakiegoś ciasnego pomieszczenia, a przydzielony mu ochroniarz, nie spuszczał zeń oka. W końcu, po dwóch godzinach, pojawił się zarówno tłumacz, jak i policja. Ale i oni niespecjalnie wykazywali zainteresowanie wagą jego osoby. Tłumacz, posługujący się jakimś dziwacznie dla niego brzmiącym francuskim (większośći, z tego o co go pytał, Valdo nawet nie zrozumiał), ciągle nerwowo przełykał ślinę, nerwowo popatrując na funkcjonariuszy policji.

            Zapytał go o wszystkie możliwe pierdoły, jakimi można, w mniemaniu Dalemieux, zawracać dupę.  O cel podróży, miejsce urodzenia, datę urodzenia, parę pieprzonych numerków identyfikacyjnych. Valdo, acz zgorszony dziwną odmianą francuszczyzny, starał się grzecznie odpowiadać. Czuł, że w powietrzu wiszą kłopoty. Zażądał połączenia z ministrem spraw zagranicznych, ale gdy rzucił nazwisko, znów napotkał zmarszczone brwi i wymianę zmieszanych spojrzeń. Zażądał więc adwokata. Rzekomy tłumacz, posłał mu ironiczne spojrzenie. Potem, dość długo tłumaczył coś szeptem oficerowi japońskiej policji. Potem, po prostu wyszli.        

            Valdo, został sam.

            Bił się z myślami. Był tak blisko, tak blisko tego, aby stać się kimś, kto trzyma w szachu mocarstwa. Kimś, kto zadecyduje o losach świata, kimś kto będzie stał za kulisami i pociągał za sznurki. Wszystko będzie zależało od tego, komu ViDal sprzeda projekty takiej - jak mniemał - broni, jakiej jeszcze świat nie widział. Kurwa mać! Sądził, że skoro udało mu się wkupić w łaski czerwonców zza Muru, to wszystko inne będzie równie łatwe. Nie dogadał się z pieprzonymi Japońcami. I to już na samym lotnisku! Kto spierdolił sprawę? Dudik? Oczywiście! Przecież nie wywaliliby go na zbity pysk z tego samolotu, gdyby Dudik był obok! Goryl jest przede wszystkim po to, żeby wbudzać szacunek. Ten cały Pan Li? A tego, to na pewno zwolni! Na pewno to-to wszystko, co z nim gada, to niedouczone i nie rozumieją, co mówi. Sprawa się wyjaśni, to łby polecą, powtarzał sobie Valdo Dalemieux. 

            W końcu, skrzypnęły drzwi. Dalemieux, poderwał się ze swego plastikowego krzesełka przy ścianie. W drzwiach, zamiast oczekiwanej delegacji z gabinetu ministra, stał zmieszany w tłumacz w towarzystwie dwóch smutnych panów, wyglądających na tajniaków.

            Tłumacz, jąkajac się, wyjaśnił mu tym swoim nieskładnym francuskim, że nie tyle sam Valdo wzbudził tyle kontrowersji wśród kontroli, a jego miejsce pochodzenia, Tauryd. Oraz, miejsce zamieszkania, Ossonegro, Raguza. Nie chodzi broń Boże, o jakiekolwiek zależności polityczne. Takie kraje... jakby to wytłumaczyć, monsieur, wydusił z siebie tłumacz - takie kraje, oficjalnie nie istnieją. I monsieur, także - dodał tłumacz, popatrując strachliwie na towarzyszących mu osobników - proszę wybaczyć, ale pańskie dane, pański numer paszportu... pan, tak jakby... nigdzie nie istnieje.

            Obsługa lotniska, może rzeczywiście nie przybyła tam z Harvardu, ale pierwsza reakcja na widok danych z paszportu Valdo, była słuszna. Ossonegro, Tauryd? Miano nawet podejrzenia, że to jakieś nowo powstałe, autonomiczne regiony Hiszpanii, czy wcześniej podległe, państwa afrykańskie. Wykonano wiele stosownych telefonów do paru ambasad. Nikt nie był w stanie potwierdzić, że którekolwiek z tych państw, oficjalnie istnieje. Istniało podejrzenie, że jeśli ów Valdo to marnie wyszkolony szpieg, a jego dokumenty są sfałszowane, to ktoś, kto się tego podjął, miał widocznie obsługę lotniska za kompletnych kretynów. Albo, poczucie humoru w złym guście; bądź też nie był normalny. Dokumenty wystawione na obywatela Taured  (za Murem: Tauryd), zamieszkałego w Ossonegro, miały dla nich mniej więcej taką samą wartość, jak paszport wydany na nazwisko obywatela Narnii, zamieszkałego w Krainie Oz.

            W tamtych czasach, ostrożność wobec potencjalnych szpiegów była powszechna. Niemniej jednak, nikomu nie chciało się wierzyć, że jakakolwiek tajna agencja wysłałaby szpiega z paszportem pochodzącym z fikcyjnego państwa. W dodatku, w jego paszporcie widniało wiele pieczątek zarówno ze znanych, istniejących państw, jak i paru innych dziwnych tworów, dorównujących Taured i Ossonegro. IV Bundesreich z 1946, pierwszy wpis z kontroli w dokumencie? Liczne pieczątki z Wielkiej Unii Narodów Słowiańskich? Wszystko uznano by za tajemniczą prowokację, albo dziwaczny żart - gdyby ów obywatel Taured, Valdo Dalemieux, nie wykłócał się tak zaciekle o prawdziwość swoich dokumentów. Znani ze swej cierpliwości i skrupulatności Japończycy, uznali, że sprawę nieistniejącego obywatela, należy dogłębnie wyjaśnić. Przynajmniej, dopóki rzeczony obywatel Taured, nie zostanie przetransportowany do szpitala psychiatrycznego, bo na majętnego wyglądał; postępowanie sądowe mogło być równie kosztowne co i jego garnitur. Jeny, którymi był wypchany portfel Dalemieux, okazały się jak najbardziej prawdziwe. Dyskretnie podane pod stołem smutnym panom, zdziałały chociaż tyle, że jeden z nich po dokładniejszych oględzinach, przyjął je z aprobatą, po czym szepnął coś do drugiego i wyszedł na chwilę z pomieszczenia.

            Valdo w myślach, zacierał już z zadowoleniem swoje tłuste łapska. No proszę, a jednak potwierdza się stara zasada każdego interesu: jak się w żadnym języku dogadać nie możesz, to język pieniądza do każdego przemówi! Pewno pójdzie coś załatwić z kim trzeba i sprawa się wyjaśni! Nie do końca jednak tak było w tym przypadku. Drugi tajniak, znudzonym tonem poprosił o coś tłumacza. Ten, wydukał Dalemieuxowi prośbę o szczegółowe wyjaśnienie, czymże się para ten potężny koncern ViDal, którym pan prezes Valdo Da-le-miet , jak twierdzi, zarządza.         

            Rzeczony prezes, od razu się ożywił. Zaczął snuć opowieści o radioodbiornikach, antenach, gramofonach, magnetofonach i telewizorach, jakby to była co najmniej epopeja narodowa. Dorobek zbrojeniowy, przemilczał, jak na dyplomatę przestało. Japoniec tłumaczył wszystko na bieżąco swojemu rodakowi. Tajniak, słuchał z uprzejmym zainteresowaniem. Pewno sobie przypomniał, że gdzieś to widział i teraz mu głupio, pomyślał Valdo. I postanowił dołożyć wisienkę do tortu. Z dumą zaczął rozprawę o tym, że przecież ViDal,  jak pewnie panu szanownemu wiadomo, jako pierwsze wypuściło do sprzedaży powszechnej, magnetofon. Moje, to znaczy nasze, pionierskie osiągnięcia w modernizacji masztów radiowych, że się tak wyrażę, podźwignęły te - ale to tak między nami - zacofane ludy zza Muru. Teraz, jesteśmy trzeci na rynku światowym, jeśli chodzi o produkcję sprzętu elektroni...

            Zdania nie zdążył dokończyć ani Valdo, ani tłumacz, który był właśnie gdzieś w okolicach słowa ''światowym''. Przez całą salę, poniósł się rozdzierający kwik, przypominający odgłos świniobicia. Pochłonięty swoją opowieścią Valdo, niczym wyrwany z transu, podskoczył na plastikowym krzesełku. Ale żadnej świni, w pomieszczeniu nie było. To tajniak, rozbawiony w swoim mniemaniu, bujną wyobraźnią Dalemieux, tak kwiczał ze śmiechu. Zdezorientowany Valdo, odchrząknął z godnością. A temu, co? Powiedz no pan temu swojemu przełożonemu - wycedził przez zęby - że raczyłby mi powiedzieć: co tak go bawi w tym, że właśnie rozmawia z potężnym rekinem biznesu z Europy Wschodniej?

            Czy jemu się wydawało, że ten pieprzony Japoniec jakoś też taką dziwną minę zrobił, jak kot na puszczy srający, gdy padło słowo rekin biznesu? Ale, posłusznie przetłumaczył  pytanie pana prezesa. Tajniak, wreszcie zdołał ochłonąć, bo przypomniał sobie, że jednak jest w pracy, a nie w kabarecie. Z trudem powstrzymując kolejne kwiki, jął ocierać chusteczką spoconą twarz i popatrując z kpiną na Valdo, powiedział coś do tłumacza. Ten, próbując powstrzymać drżenie kącików ust, w końcu wydukał do Dalemieux:

            Pan komisarz, pragnie przekazać szanownemu panu wyrazy uznania, z powodu zarządzania firmą o tak wybitnych osiągnięciach. Nie zaprzecza również, że człowiek z pana... potężny i wielki, nie tylko z postury - ciągnął tłumacz, popatrując z lekkim przestrachem na twarz rzeczonego prezesa, która stawała się coraz bardziej purpurowa. Valdo, nawyraźniej wyczuł nutę ironii w rzekomym komplemencie - Komisarz powiada, że jest pod wielkim wrażeniem pańskiego... tupetu, a także i wyobraźni; ViDal musi być naprawdę wspaniałym koncernem, bo żadna firma tyle nie osiągnęła, równocześnie... nie istniejąc...

            Nie wiadomo, czy miał do przekazania coś jeszcze, bo w pomieszczeniu rozległ się trzask łamanego plastiku, gdy krzesełko, na którym wcześniej spoczywał wielki człowiek, pękło nie pod naporem jego rzeczonej postury, a zostało ciśnięte o ścianę. Valdo, w całej okazałości, sapał wściekle nad przesłuchującym go tajniakiem, niby wściekły buhaj. Już, już podwijał rękawy kosztownej koszuli, gotów pokazać swoją potęgę od nieco innej strony; w końcu nauka z taurydzkich ulic nie poszła w las...

            Kto wie, jak skończyłaby się ta scenka, gdyby nie otworzyły się nagle drzwi. Dalemieux, zastygł w miejscu, niby katatonik.

            W drzwiach stał zadowolony z siebie tajniak, dzierżący w rękach pokażnych rozmiarów mapę świata. Valdo na próżno wypatrywał za jego plecami ministra obrony, albo chociaż adwokata. Pusta przestrzeń za drzwiami, które zatrzasnęły się z hukiem, uświadomiła Dalemieux w przekonaniu, że coś tu bardzo nie gra, skoro za równowartość kilkuset kun, wytargował... mapę. Posmarował porządnie; szanujmy takich ludzi. - miał wtedy powiedzieć japoński tajniak, chociaż Dalemieux, nie zrozumiał ani słowa - Zróbmy cokolwiek, żeby nie myślał, że płacił nam za nic. Okażmy mu litość. Przednia zabawa. Może dowiemy się, gdzie leżą te jego rzekome Taured i Ossonegro. Ta sprawa śmierdzi... z ziemniaka tych pieczątek sobie nie zrobił, choć kto wie... kurwa mać - zaklął po japońsku , rozwijając na stole mapę polityczną świata, która najwyraźniej wzbudziła zainteresowanie podejrzanego.

            Valdo wybałuszał oczy z niedowierzaniem. Może i wielkiej wiedzy o geografii nie posiadał, ale jeszcze potrafił wskazać swoją ojczyznę, oraz swą drugą, przyszywaną ojczyznę, Ossonegro. A co oni mu, do kurwy nędzy, tutaj pokazują? Czemu Taured jest podpisane jako jakaś... Andora? A nie, Taured to powinien być do góry.. Nie ma Taured? Dalemieux, przesunął znacząco palec, na wskazane miejsce. A Ossonegro? Chwila...chwila... tu jest jakieś... a nie, to jakieś Montenegro, a nie Ossonegro...za małe i nie ma wody... tam to chyba jeszcze leży normalne Ossonegro? Ale nie ma żadnego Ossonegro; jest tylko jakaś masa małych pierdolników po przerywanej linii i jakiś jeden większy kraj, w którym one są... a tam, gdzie powinna leżeć słoneczna Raguza... jest tylko taka mała kropka, z podpisem: Dubrovnik. No i ten większy kraj, jest jak byk podpisany: Yugoslavia. To jak, Ossonegro też tu nie ma...?

            Tajniakom nie można było niczego zarzucić. Postarali się nawet o anglojęzyczną wersję mapy, na której były oznaczone i państwa, wcielone w ramach komunistycznej unii, do jednego większego. Tak, żeby nie mieć żadnych wątpliwości. Przybysz jednak, zareagował na mapę osobliwie: zdawał się rozpoznawać kontury znanych mu państw; znalazł nawet i ową Raguzę, w której obecnie zamieszkiwał. Tyle, że nazywała się Dubrovnik. Część Jugosławii, uważał za owe Ossonegro, wskazując rejon, który jeszcze przed wojną, zwał się Chorwacją. Tajniacy spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Jak na wariata, był zupełnie dobrze zorientowany, czego powinien szukać na tej mapie. Ale jeśli nie choroba psychiczna, to co? Takie przedsięwzięcie wymagało pomocy osób trzecich, a nikt nie fałszowałby dla wariata aż tylu dokumentów i pieczątek, z nieistniejących krajów. Facet, co prawda miał pieniądze, ale to znaczyło tylko tyle, że smutni panowie będą mieć dziś dodatkowy zarobek. Nikt nie powiedział, że pieniądze musiały należeć do niego, prawda? Przecież wskazany przez niego numer konta bankowego nie istniał, sprawdzili to. Ale jeny, nie były sfałszowane. Ktoś, kto zlecił temu facetowi wyprawę do Tokio, musiał najwyrażniej sporo zapłacić za cały teatrzyk. Dalej jednak nic nie wyjaśniało, czego ów osobnik szukał w Japonii.

            Tłumacz, został na tym etapie poproszony o przyniesienie kawy z automatu. Tajniacy, widząc zaangażowanie Dalemieux, po krótkiej naradzie orzekli: szpieg przemysłowy; zleceniodawca nieudolny, acz sama jednostka, niezwykle lojalna. I uzdolniona w pozyskiwaniu wiarygodności! Należało wziąć pod uwagę, z jakim zaangażowaniem grubas wciąż błądził palcem po mapie, w poszukiwaniu tego swojego Taurydu, czy tam Ossonegro. Pora była już późna; ten rozpieszczony prezes, nie wyglądał na kogoś, kto będąc głodnym i niewyspanym, powie coś interesującego. Dalej będzie wykrzykiwać swoje żądania. Adwokat, minister Hashimoto, gdzie przecież Wang od dziesięciu lat utrzymuje gabinet...  Podjęto decyzję, o odstawieniu Dalemieux do hotelu. Po zaspokojeniu podstawowych potrzeb, zaufanie gwarantowane. Nie dość, że ustali się, kim był kompletny idiota, dla którego próbował pracować, to jeszcze można będzie pozyskać naprawdę zdolnego człowieka. Przynajmniej, po wykluczeniu schizofrenii.


Jeżeli podoba ci się moja twórczość, dorzuć grosik i pomóż mi ożywić moją historię!

https://zrzutka.pl/5t842p

Dzięki! 

~ Anu Yas

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Część kolejna, oraz dlaczego to jest już bez sensu, a jednak dla mnie ma sens.

  Nie było mnie tu dobry tydzień. Takie tam- zwyczajne powody. Może wątpię, może miałam trochę takiej zwyczajnej pracy... Gratki dla mnie - ...