La vida es sueño y la muerte es despertar
Życie jest marzeniem, a śmierć – ze snu
przebudzeniem.
Pedro Calderon de la Barca
Ode mnie - nie jestem całkiem zadowolona z tego początku, jest taki za bardzo w stylu mojego mistrza Zafóna; zbyt rzewny i kompletnie nie oddaje całej satyry powieści i tego, co się dzieje później; no, nie jestem nim i chcę stworzyć coś swojego - ale gdzieś musiałam wepchnąć tę bajkę o wypchanych mazepach, które pewnego dnia ożyły. Oryginalnie była ona gdzieś tam dalej i później, ale po wielu przemyśleniach, wpycham to na początek, bo myślę, że wyjaśni zarówno to, dlaczego Janko Kral został Kojotem, oraz to, po co i dlaczego co ta książka w ogóle zaistniała .Po prostu, tak samo jak Janko, chciałam żeby moi przyjaciele ożyli, chociaż ja w przeciwieństwie do niego, nikogo jeszcze nie zabiłam ale cii... czytajcie! Myślę, że ta książka przy okazji w zabawny sposób wyjaśni Wam, kim był naprawdę człowiek z Taured, czym jest UFO, w jaki sposób Rasputin zmartwychwstał, oraz gdzie ginie zawsze ta jedna skarpetka, której zawsze nigdy nie odnaleźliście. Cierpliwości! Najpierw, poznajmy Janko Krala, który tak bardzo kocha swoje wypchane zwierzęta i marzy o tym, żeby pewnego dnia ożyły. Po coś w końcu marzymy, no nie?
Na życzenie, mogę udostępnić wyżej wspomniane zagadki ludzkości, a przynajmniej w takiej wersji, jaka istnieje w mojej książce. ;) To też są niezłe kawałki, nieźle się bawiłam pisząc to.
~ Anu
TAKSYDERMIUM - PROLOG
Nie
tak dawno temu…
… jakieś pół wieku temu; o ile
polegać na tamtejszej rachubie czasu…
… w pewnym mieście, położonym między
wielką wodą, a wielkimi górami, gdzieś na wschodzie Europy - stał sobie pewien dom.
Dom
był stary – liczył sobie przynajmniej sto lat, jeśli nie więcej! I właściwie,
to bardziej na miejscu byłoby użyć słowa: pałacyk. Nie to, żeby aż tak majestatycznie się
prezentował, ale sam właściciel, określał go dumnie brzmiącym mianem pałacu rodowego. A ja, z czystej
uprzejmości, wcale temu nie zaprzeczę!
Dobrze: a więc pałac, był wielki i
porośnięty gdzieniegdzie bluszczem; położony pośród równie starego,
porośniętego bujną roślinnością ogrodu. Korony stuletnich drzew, sięgały
wysłużonego dachu o fantazyjnych gontach, który aż prosił się o remont. Zaś
pomiędzy zarośniętymi alejkami ogrodu, majaczyły posążki tajemniczych boginek.
Jak to w wielkich i starych domostwach bywa , było w tym domu także wiele okien i wiele drzwi. Niektóre okna
były zabite dechami; inne trzymały się całkiem nieźle. Sporo drzwi w pałacyku,
było zawsze zamknięte na klucz. Milczące szeregi od lat nie otwieranych drzwi,
majaczyły w miękkim półmroku długich, długich korytarzy, ciągnących się przez
całe piętro domu.
Ośmioletniemu
chłopcu, który właśnie przemyka przez
jeden z jego ciemnych korytarzy, wydawało się, że tych drzwi, jest około
miliona, choć tak naprawdę, pewnie ich ilość nie dobijała nawet do trzydziestu.
Tak samo i było z wielkimi oknami, o podwójnych, siermiężnych szybach, ramach z
łuszczącą się farbą i rdzewiejącymi kratami na parterze. Wszystkie z tych
okien, były przez większość czasu zasłonięte grubymi kotarami; jak gdyby
mieszkańcy tego pałacu, skrywali jakiś mroczny sekret, który pod żadnym pozorem
nie może wymknąć się poza mury ich okazałej rezydencji. Nawet sierpniowe
słońce, o tej porze kładące na zielonych liściach starych drzew swoje
aksamitne, żółtawe światło, zdawało się być tutaj wścibskim, niepożądanym
gościem. Kotary gdzieniegdzie przepuszczały pojedyncze promienie, zmieszane z
zielenią odbitą od liści, ale były to jedynie drobne akty buntu; zduszonego
przez ciężkie, zakurzone, aksamitne zasłony.
Dom
ten, z zewnątrz okazały i skąpany w blasku ciepłych promieni popołudniowego
słońca, w środku, był tak naprawdę niczym ponury grobowiec. Głuchy i pozbawiony
życia. Pozbawiony odgłosu kroków, które mogłyby robić hałas na korytarzu i
głosów, które mogłyby nieść się echem od grubych ścian, wyłożonych kosztownymi,
acz starymi już nieco tapetami, pokrywającymi się od spodu pleśnią i wilgocią.
Oczywiście, zacnego właściciela pewnie i było stać na remont, ale powody
zaniedbania znalazłyby się zgoła inne. Równo przycięte żywopłoty w ogrodzie już
nie pamiętały, kiedy ostatnio ktoś połamał ich gałęzie, buszując weń, a
skrzypiące, wiecznie nienaoliwione, wielkie, witrażowe drzwi przy głównym
wejściu, aż prosiły się o to, aby ktoś nimi trzasnął z hukiem, dając im jakiś
znak życia.
Mały
chłopiec, za którym właśnie podążamy przez jeden z tych przepastnych korytarzy,
trochę zbyt chudy, ryżawy blondyn, ma na imię Beauvisse Dalemieux, choć wszyscy
zwracają się do niego Beau. Tylko matka, która wymyśliła mu to ekstrawaganckie
imię, czasami mówi do niego Beauvisse. Ale Beau, mimo tego że ma
dopiero osiem lat i rozgarnięciem ponoć nie grzeszy, nie lubi, gdy się tak do
niego zwracać. Coś mu świta w tej ryżej czuprynie, że to pretensjonalne, choć z
pewnością nie użyłby tego słowa; ba, pewnie go nawet nie zna!
Beau też nie lubi tego domu. W ogóle
nie lubi takich domów. Przecież w wielkich, starych domach, zawsze straszy.
Jego własny dom, jest całkiem nową, przestronną willą, leżącą w zupełnie innej
części miasta, pełnej podobnych, czystych, przestronnych, nowoczesnych
rezydencji. Tak, tak, coś takiego, to tak naprawdę dla małego Beau może się
nazywać PAŁACEM! A nie takie stare, brzydkie coś, gdzie nawet w niektórych
pokojach czuć czymś dziwnym, jakby piwnicznym powietrzem. Stara gospodyni,
Gizelka, kręci nosem, otwierając liczne okna. Z tym swoim dziwacznym, polskim
akcentem, uparcie rozprawia o tym, że to nic więcej, tylko stęchłe, stare
ściany, które trzeba wietrzyć jak najczęściej, to nie będzie tak czuć. Ale Beau
wie, że to nie jest żadna stęchlizna. Dorośli mogą sobie mówić, że to
stęchlizna i stare ściany, on wie lepiej. Tak pachnie w grobie.
Ten
dom, był niczym grób. Śmierdziało w nim umarlakiem. Beau nigdy specjalnie nie
lubił tutaj przychodzić. Kiedyś, przychodził tu tylko z ojcem, ale od jakiegoś
czasu, przychodzi tutaj wyłącznie dlatego, że tak mu się chce. Ba, robi to na
dodatek, w zupełnej TAJEMNICY! Teraz, ojciec nawet nie wie, że Beau wymknął się
cichaczem za płot, pod pretekstem wyjścia na kort tenisowy i przebiegłszy kilka
przecznic, wskoczył w błękitny tramwaj, w jeden z wielu, jakie kursują po
ulicach Raguzy. No i dotarł, aż tu. Wbrew temu, co moglibyście sądzić, nikt
specjalnie nie zauważy jego zniknięcia, aż do pory kolacji. A jeśli nawet
zauważy, to jakiekolwiek konsekwencje rozmyją się w kłótni matki z ojcem, która
od wymiany poglądów wychowawczych, przeniesie się za zamknięte drzwi,
przechodząc w tematy zupełnie dla małego Beau niezrozumiałe.
Teraz, Beau, wpuszczony tutaj
bocznymi drzwiami przez Gizelkę (‘’tylko niech panicz uważa, żeby nie wpaść na
pana inżyniera! Bo z pensji mi potrąci, że w ogóle wpuszczam, bez wiedzy
panicza ojca! ’’) idzie ostrożnie przed siebie przez ten ciemny korytarz,
ledwie oświetlony niepożądanym tutaj słońcem. Ale Beau, dobrze wie, czego tutaj
szuka. Gdziekolwiek pójdzie, to, czego tutaj szuka, wie już, że on tutaj jest i
samo go znajdzie.
Jakkolwiek
wyczekujący spotkania, mały chłopiec nie może oprzeć się temu, aby zbliżyć się
do jednego z wielkich okien. Strumień światła zza okna, kładzie się ciepłem na jego
twarzy, przypominając, jak bardzo ponury jest ten dom, dom, do którego
przychodzi słuchać tych wszystkich ponurych opowieści, które choć napawają go
dreszczem, są tak bardzo fascynujące. Jego szkolni koledzy, powiedzieliby: są klawe.
Beau, już, już miał odsłonić ciężką
kotarę, żeby pozwolić temu kuszącemu ciepłu wtargnąć za zimne, ciemne mury, już
kładzie na niej rękę…
…kiedy kotara, nagle sama
odskoczyła, wzniecając wokół tumany kurzu!
Beau,
wrzeszcząc z przerażenia, pada na podłogę wyłożoną marmurami. Teraz, podnosi
powoli głowę, ale wciąż boi się rozchylić powieki, w głowie natomiast tłuką mu
się cały czas słowa jego ojca: Beau! Ty
głąbie, nie zmyślaj, żadne duchy nie istnieją!
Beau wciąż siedzi na marmurowej
posadzce, bojąc się otworzyć oczy… ale ciszę, te nieznośną ciszę przerywa
śmiech małego chłopca, niosący się echem poprzez ciemny korytarz. Beau, uchyla
ostrożnie powieki i zgrzyta zębami ze wściekłości: znowu dał się nabrać!
Drobną
postać, która skryła się wcześniej za kotarą i tak nikczemnie go nastraszyła,
ciężko dostrzec, bo promienie słońca świecą mu teraz prosto w oczy, tuż w plecy śmiejącego się w kułak chłopca, sprawcy
całego zajścia. Na tle wielkiego okna, drobny chłopiec stojący w mroku
korytarza, jest cieniem, skąpanym w świetle, niczym zjawa, albo bezskrzydły
anioł.
- Już jesteś martwy! – rzuca Beau,
celując oskarżycielsko palcem w mały cień, nie mając na myśli absolutnie nic
ponad zwykłą pogróżkę rzucaną na wiatr, jaką szafują śmiertelnie obrażeni
ośmioletni chłopcy.
Ale
wydaje się, że powiedział to nie w porę, bo oto, kiedy drugi chłopiec, wciąż
śmiejąc się, chciał mu coś odpowiedzieć, zachłysnął się nagle, a może po prostu
zachłysnął się śmiechem, który przeszedł teraz w kaszel. Jego cień już nie stoi
na tle okna, teraz, mały miotany własnymi napadami kaszlu, kuli się pod tym
samym oknem, próbuje stłumić odgłos własnej słabości, kaszląc w rękaw koszuli i
próbując jednocześnie owinąć się grubą kotarą, jakby nie chciał, aby ktokolwiek
poza jego przyjacielem słyszał ten kaszel, niosący się echem przez korytarze
rezydencji.
- Ej! – Beau dopadł teraz do niego,
sam nie wiedząc, co ma właściwie zrobić.- Janko! Ja… ja nie chciałem tego
powiedzieć… ja… Może zawołam twojego ojca? Gizelkę?
Janko jednak, wciąż kuląc się i
zanosząc kaszlem, wciska głowę w rękaw i usilnie, przecząco nią kręci na nie. W
końcu, napad kaszlu ustaje i Janko odsuwa od twarzy rękaw, który jest cały w
czerwonej krwi. Beau patrzy się na niego przerażony, a on, odgarniając
przydługą, jasnobrązową grzywkę, powoli podnosi wzrok na swojego kumpla.
Jedynego prawdziwego, jakiego posiada.
Beau
za każdym razem, gdy on tak na niego patrzy, czuje się nieswojo. Janko Kral
może sobie opowiadać niesamowite historie, ale na pewno jest dziwny. Może
dlatego ojciec nie pozwala mu wychodzić poza mury tej grobowej rezydencji. Może
dlatego, zasłania szczelnie wszystkie kotary. Teraz, na Beau patrzyły
migdałowe, ogromne, bursztynowe oczy, zawsze chorobliwie podkrążone i czasami,
jak teraz, czerwone i zapuchnięte. I ta twarz, ta jego twarz z przesadnie
wystającymi kośćmi policzkowymi, z drobnym, prawie niewidocznym noskiem. A żeby
jeszcze dopełnić tego obrazu dziwaczności, usta chłopca są całe umazane krwią
po ataku kaszlu, ale nie przeszkadza mu to szczerzyć właśnie w uśmiechu,
upiornie ogromnych, białych zębów. Też umazanych krwią; Janko wygląda jak istny
mały wampir po uczcie!
- Ale powiedziałeś, Beau. – odzywa
się dziecięcym, acz straszliwie ochrypniętym od kaszlu głosikiem. – I nie
powiedziałeś przecież nic złego. To, jest prawda. Ja, już właściwie jestem
martwy. Albo będę. Niedługo. Wszystko jedno. Jak wiesz, że umrzesz niedługo, to
w sumie to samo, jakbyś już nie żył, bo wciąż o tym myślisz, no nie?
- Nie mów tak! Nie mów takich
rzeczy! – Beau poczuł, że zbiera mu się na płacz.
Jego
mały, sekretny przyjaciel, z reguły w ogóle nie poruszał tematu tego, jak
bardzo z nim źle. Ale, Beau było go zazwyczaj po prostu żal; choć wcale nie z
litości go odwiedzał.
- Twój tata, jest bardzo mądry,
wszyscy to wiedzą. Zna wielu, bardzo mądrych ludzi. I ma dużo pieniędzy; może
kupić wszystko! On… na pewno znajdzie dla ciebie lekarstwo, zobaczysz!
- Moją chorobą, jest to, że ja w
ogóle żyję. Tak czuję. – odparł Janko, zaskakująco poważnie, jak na
dziewięcioletnie dziecko. – Bo wiesz, ja już się pogodziłem z tym, że umrę.
Mówię, że to tak, jakbym już był martwy. Wtedy, już ci nie jest tak żal i aż
tak bardzo ci się nie chce płakać. Lubię sobie myśleć, jaki chciałbym mieć
pogrzeb, albo nagrobek, albo, albo dokąd pójdę… wtedy… gdy odejdę. Lubię sobie
wyobrażać, że trafię wtedy do innego świata. Takiego, lepszego i ciekawszego
niż ten. I właściwie to myślę o tym moim
umieraniu więcej, niż o tym, że żyję. Bo ja, nie mogę żyć normalnie tak jak ty,
czy ktoś inny Beau; czy to nie jest to samo, jak gdybym był już martwy?
- Nie! – Beau zaprzeczył
zdecydowanym ruchem głowy. – Głupoty gadasz! Przecież… stoisz tu, rozmawiasz ze
mną… no, to żyjesz, no nie? I… zapomniałeś już, o czym mówiłeś mi ostatnio?
- Taaa. – Janko wbił rozmarzony
wzrok w krajobraz za oknem.
Przepastny,
stary ogród przy rezydencji Kralów, w którym czasami przesiadywał, był jedynym
światem zewnętrznym, jaki dane mu było oglądać. Co prawda, nie mógł tego robić
zbyt często; jego ojciec twierdził, jakoby mały był uczulony na słońce, chociaż
Janko utrzymywał, że czasami czuje się, jakby to nie słońce, a powietrze którym
oddycha, wypalało jego chore płuca.
- Pamiętam. Że chciałbym, żeby na
tym nagrobku, wyryli mi, że byłem wielkim pisarzem. Gdy napiszę, o tych
wszystkich rzeczach, które ci teraz opowiadam.
- No właśnie! – Beau siorbnął nosem.
– A żeby ci to wyryli, musisz żyć jeszcze długo i długo! Chyba bardzo długo, bo
ty mi dużo opowiadasz. A napisanie takiej grubej książki, w której będzie dużo
historyjek, zajmuje chyba dużo czasu, co nie? Może i… - zamyślił się. – Bo ja
wiem? Może nawet i sto lat!
Janko jednak mu nie odpowiedział, bo
był zajęty podnoszeniem się z marmurowej posadzki. W jego przypadku, wymagało
to trochę wysiłku. Beau pewnie i by mu pomógł, ale po kilku podobnych
sytuacjach, Janko korzystał z jego pomocy, ale potem, obrażony, znikał w
czeluściach rezydencji, nie pojawiając się ponownie przed kilka dni z rzędu.
Beau zrozumiał, że jego przyjaciel tego nie lubi. Cokolwiek by się działo,
musiał udawać, że nie dostrzega jego ułomności, jakkolwiek, przychodziło mu to
czasami z trudem.
W końcu, nie skomentowawszy nawet
kwestii stworzenia dzieła swojego życia, Janko stanął na równe nogi, wsuwając
nonszalancko ręce w kieszenie, który to gest podpatrzył u kolegi. Na równe
nogi! W jego przypadku, było to bardziej przenośnią literacką, niż faktem.
- I nie wołaj nigdy ani Gizelki, ani
tym bardziej mojego ojca. – spojrzał na Beau ze smutkiem. – Oni, jak widzą, że
jest gorzej, każą mi tylko leżeć w łóżku. A to nudne. To znaczy, nie nudne, bo
wtedy zawsze mogę czytać, ale lubię robić też inne rzeczy. Lubię, jak do mnie
przychodzisz, Beau. Mam przynajmniej komu opowiadać te wszystkie historie,
które ONI mi opowiadają.
Powiedziawszy to, ruszył przed
siebie korytarzem, powłócząc nogami. Mimo półmroku, było widać wyraźnie, że ma
problemy z poruszaniem się. Coraz większe. Janko gasł w oczach. To było coś
więcej, niż tylko krwawy kaszel, ale on, nie lubił nigdy o tym rozmawiać.
Ojciec Beau, dla którego inżynier Kral pracował, też nigdy nie chciał
powiedzieć Beau, co jest właściwie z małym Kralem nie tak. Stwierdził, że to
nie są tematy dla dzieci.
- Ale wszyscy mi mówią, że przecież
ONI nie istnieją! – Beau przełknął ślinę, próbując udawać, że nie patrzy na
jego chwiejny chód. – Weź się przyznaj wreszcie, że to ty to wszystko
wymyślasz, Janko! Tylko tak mówisz, że to ONI, żebym ja się bał, a ja wiem, że
te wszystkie niesamowite historie, są twoje! Tamci… nie istnieją.
- No, nie istnieją. Normalnie nie
istnieją. Ale ja ich widzę i z nimi mogę rozmawiać. Oni nie żyją i ja też, tak
jakby trochę nie żyję. Pewnie dlatego ich widzę, a oni mnie. Tak to sobie
tłumaczę. Ale też nie mów tego mojemu tacie. Ani swoim rodzicom. Gdy
powiedziałem tacie o tej smutnej pani, która mieszkała kiedyś w naszym domu i
której narzeczony zginął na wojnie, a ona się z rozpaczy otruła… tata
powiedział, że jeśli naprawdę widzę ludzi, których nie ma, to pewnie przez moją
chorą głowę. No i powiedział, że będę musiał brać jakieś tam proszki. A ja mam dość proszków. Następnych.
Ja czuję, że to mi wcale nie pomaga. A zresztą, ja wcale nie chcę przestać z
nimi rozmawiać , a może, może jakbym wziął te proszki, to już bym ich wcale nie
widział? Dlatego nie mówię tacie i ty, Beauvisse Dalemieux, też musisz przysiąc
mi na słowo Beauvisse'a Dalemieux, że
nikomu nie powiesz!
- Okej. Przysięgam! – Beau
przystanął. – Ale ty, Iwo Kralu, też musisz mi coś dać w zamian.
- Hm? – Janko również zatrzymał się
w połowie ciemnego korytarza, najwyraźniej zaintrygowany.
- Bo tata mówi zawsze, że jak się
chce robić interesy, to nie ma tak, że coś za darmo. Bo wiesz, tata powiedział,
że jak będę już duży, to cały jego in-te-res i cały dom i w ogóle wszystko,
będzie moje i muszę już teraz znać za-sa-dy. No więc uczył mnie: taka bardzo
ważna zasada to jest, że nie ma nic za darmo. I jak ktoś czegoś od ciebie chce,
to ty też musisz coś od niego chcieć. No i teraz, na przykład, jak kolega w
szkole coś chce odpisać, to ja mu każę mu dać pół śniadania, albo biorę za to
dwie kuny! A od ciebie bym chciał, żebyś mi coś powiedział. Za to, że nie
powiem o nikomu twojej tajemnicy.
- Przecież ci mówię o wszystkim,
Beau. Przyjaciołom się mówi o wszystkim, no nie? W książkach, które czytałem,
zawsze tak robią. Nie wiem, jak w życiu. Ja przecież nie żyję, tak jak ty.
- No, w życiu chyba też. – Beau
zamyślił się. – Ale nie wiem. Ja mam w szkole kolegów, ale oni nie są tacy jak
ty. Oni nie mówią, takich rzeczy jak ty.
- To chcesz powiedzieć, że jestem
dziwadłem? – w nikłym świetle, wychylającym się zza kotar, można było dostrzec,
że Janko, wciąż umazany własną krwią na twarzy, szczerzy szeroko swoje wielkie
zęby. – Tylko ty i Gizelka... mówicie do mnie: Janko. Ojciec, gdy nie jest na
mnie zły, zawsze mówi do mnie: Iwo, albo : Iwo Kralu... ale zawsze, zawsze gdy
jest zły... - malec westchnął głośno – Właśnie wtedy... Gdy ojciec się na mnie
wścieka, wtedy mnie tak nazywa. I jeszcze takie inne. Dziwadło, które zatruło
mój padół, chodzące nieszczęście. Pokraka, trochę brzydkich słów. Raz nawet,
Gizelka się popłakała, że nie powinien tak mówić.
- Nie, nie, nie to chciałem
powiedzieć! – Beau zaprzeczył zdecydowanym ruchem głowy. –Oni nie są tacy jak
ty, ale to nic złego! Ja właśnie dlatego chcę się z tobą kolegować i tu
przychodzę. Bo nikt na tamtym świecie, tam, gdzie ja żyję, nie mówi takich
rzeczy, jak ty.
Janko nic nie odparł na to
porównanie. Może dlatego, że w żaden sposób nie mógł zweryfikować, jacy są
ludzie, poza tymi, których zna z książek i nielicznych gości, czy lokatorów
dworku Kralów. Nie wspomniawszy o jego wymyślonych przyjaciołach, których
nazywał „duchami”. Beau Dalemieux niejednej nocy miał koszmary, po opowiadanych
mu przez Krala historyjkach! Lecz, jednocześnie, działały one na niego
uzależniająco: chciał coraz więcej i więcej, mimo, że w nocy ze wszystkich szaf
wyłaziły potwory. Pod jego łóżkiem zaś, zamieszkał duch więźnia z ze Starej Warowni, który w nocy, czasem
dzwonił łańcuchami swych okowów.
Oczywiście, to wszystko, to były tak naprawdę
cienie drzew z ogrodu, twory dziecięcej wyobraźni. Duch więźnia natomiast, był
tylko jamnikiem państwa Dalemieux, który lubił hałasować po nocy. Rano, duchy
zamieniały się na powrót w cienie drzew, a wyjący z rozpaczy nad swym losem
więzień polityczny, znowu był jamnikiem długowłosym. Same zaś opowiastki Janko
Krala, wydawały się Beau jedynie ciekawymi historyjkami, które biedny, samotny
chłopiec układał z nudów.
Janko teraz podszedł do niego
powoli, próbując udawać, że jego chwiejny krok, to tak specjalnie, żeby być
majestatycznym. Z głową zadartą w górę, wpatrywał się w Beau tymi swoimi
wielkimi, nieludzkimi oczami, kojarzącymi się bardziej z sową, albo jakimś
zwierzęciem, niż z człowiekiem. Mimo, że był ponad rok starszy od Beau, w
porównaniu z nim, miał wzrost i posturę sześciolatka.
- Co chcecie wiedzieć, towarzyszu? –
rzucił sarkastycznie, choć z absolutnie poważną miną.
- Powiedz mi prawdę, proszę cię. O
tym… dlaczego jesteś chory. I co ci jest. Nigdy tego nie mówisz. Ciągle tylko
gadasz o tym, że będziesz umierał , a nie mówisz, na co. Ty się… taki
urodziłeś?
- Ale czy to jest w ogóle ciekawe? –
Janko podszedł do okna i odchyliwszy kotarę, wlepił wzrok w chmury. – Ja lubię
opowiadać tylko ciekawe historie. A to nie jest ciekawe. Prawdziwe historie, w
ogóle rzadko kiedy są ciekawe!
- A mam cię! – wrzasnął mały
Dalemieux z ukontentowaniem. – Przyłapany, przyłapany! A mówiłeś, że historie,
które ONI ci opowiadają, są prawdziwe! A teraz mówisz, że prawdziwe historie,
nie są ciekawe! Przyznałeś się, że zmyślasz!
- Nie zmy… - zaczął Janko, ale nie
dane mu było skończyć, bo nagle zachwiał się, chwycił za głowę i upadł na
podłogę.
- Czekaj! – warknął na Beau. – Nie pomagaj mi.
Ja sam. Tylko mi się w głowie zakręciło. To normalne, zaraz przejdzie. Nie
wiem, jak było naprawdę, bo ja tego nie pamiętam… ale tata mówił, że miałem
czaszkę popękaną na kawałki. Na kilka kawałków. I że się pozrastało, ale od
tego właśnie, widzę ICH.
- Czaszkę… na kawałki? – wyjąkał
Beau. – A to tak można mieć i jeszcze po tym żyć?
- Nie za bardzo. – Janko uśmiechnął
się blado. – Wtedy, jest się takim… jak… ja. – dźwignął się wreszcie z
posadzki. – Kiedyś, podobno byłem nor-ma-lny. Podobno, bo nie wiem i nie
pamiętam. Jak byłem mały, to podobno... chciałem nauczyć się latać. Tata mówi,
że wszedłem na taką wysoką wieżę...i skoczyłem. I myślałem, że polecę. W dole
była jakaś kopa siana, ale... ja źle spadłem. Bo tam był płot i sztachety. A
ja, wpadłem na ten płot i ponadziewałem
się na te ostre sztachety… niczym… świeży szaszłyczek! – Janko aż wyszczerzył
zęby, prawdopodobnie podrajcowany, że udało mu się odnaleźć tak kwieciste
porównanie.
Beau natomiast aż się wzdrygnął. Żałował, że
zapytał dzisiaj swojego przyjaciela o to, czemu jest chory. Najchętniej
przerwałby całą tę straszną historyjkę, która, choć prawdziwa, była tak bardzo
straszna, bardziej, niż niektóre historie duchów… ale najwyraźniej, było już na
to za późno. Janko był w swoim żywiole, opowiadając mu o swoim wypadku, tak,
jakby to była kolejna jego zmyślona historyjka.
- Mały chłopiec, wpadł plecami na
sztachety, uszkodził sobie kręgosłup i przebił oba płuca w kilku miejscach. –
opowiadał Janko, mówiąc o sobie w trzeciej osobie, tak, jakby nagle nie było to
o nim samym, tylko o jakimś bohaterze jednej z książek, które tak bardzo kochał
czytać. – Gdy go znaleźli, był nieprzytomny… to znaczy… Wiesz, że ja przez pół
roku spałem? – podniósł na Beau błyszczące z podniecenia oczy. – Ale gdy się
obudziłem i zrosły mi się kości, okazało się, że już nigdy nie będę normalny.
Jak spałem, to mi się płuca czymś zakaziły. Tata mówi, że to gruźlica, ale ja
przeczytałem w encyklopedii medycznej, że gruźlicę nauczyli się już leczyć. To
coś, jest jak gruźlica, że też, jak chorzy na gruźlicę, wypluwam z siebie krew
i psują mi się kości. W moich płucach, wciąż się robią rany, od tych strasznych
bakterii, które je zjadają. I chodzę coraz gorzej, jeśli nie zauważyłeś. Ja mam
w ogóle zepsuty kręgosłup, ale kości też mi się psują i to boli. Ale to nie ma
nazwy i nie da się wyleczyć. Więc, słuchaj Beau Dalemieux. – wycelował w niego
palcem. – Nie mogę ci powiedzieć prawdy o tym, na co jestem chory, bo takiej
prawdy nie ma. Nie można powiedzieć prawdy, która nie istnieje. Można tylko
kłamać, a ty prosiłeś mnie o prawdę, więc cię nie kłamię. A czemu ty jesteś w
ogóle taki blady? – przekrzywił głowę ze zdziwienia.
- Bo to takie smutne… i straszne,
to, co powiedziałeś! – wyjąkał mały Beau.
- Straszniejsze, niż moje
historyjki, co nie? – Janko wyszczerzył zęby. – Ale ja tam uważam, że to nudne.
Moje chorowanie jest prawdziwe. Próbowałem ci to opowiedzieć tak, jakby
opowiedzieli to w książce i dalej było nudne! A wiesz co? – pociągnął
trzęsącego się Beau za rękaw. – Ja mam po tych sztachetach, takie dwie wielki
blizny na plecach, po tym, jak mi tam powbijały i mnie rozpruły. Czasami na nie
patrzę w lustrze. Są ogromne. Musiałem być naprawdę BARDZO ROZPRUTY. Chcesz
zobaczyć?
- Nie! – wrzasnął Beau, kręcąc
zdecydowanie głową. – Ja… to było bardzo złe pytanie. Przepraszam cię... Iwo
Kralu. To nie jest miłe, rozmawiać o tym, co cię boli i co ci się stało. To
takie smutne…
- Dalej uważasz, że moje życie jest
ciekawsze do opowiadania, niż moje historyjki? – uśmiechnął się blado. – A
właśnie, mam dla ciebie nową historię. Znowu widziałem w ogrodzie tego małego
chłopca.
- No i co? – Beau ożywił się, jako,
że wyglądało to na koniec traumatycznej historyjki, której już wcale, a wcale
nie chciało mu się słuchać.
- A jednak, wciąż chcesz słuchać o
tym, co ONI mi mówią! – ucieszył się Janko. – Teraz, nie uciekł. Pamiętasz,
wtedy jak chciałem za nim iść, zniknął mi między drzewami. Ja, nie mogę biegać,
a on był niezwykle szybki. A może wcale nie był szybki. Rozpłynął się w
powietrzu, jak oni wszyscy, gdy akurat nie mają ochoty opowiadać historii. A
teraz… teraz sam do mnie podszedł, gdy siedziałem pod drzewem i czytałem.
Powiedział mi, że nazywa się Iwo Kral,
tak samo jak ja. I ogólnie, to nie był za miły. Powiedział mi, że to
wcale nie jest mój dom, tylko jego i mam się wynosić.
- Wszyscy tak mówią! – orzekł Beau
tonem znawcy. – Prawie każdy, o którym opowiadasz, zawsze ci tak gadał!
- No i dlatego się tym nie
przejmuję. On i tak nie może mnie stąd wyrzucić. Niektórzy tak gadają, bo
większość ludzi, którzy ich widzą, boi się ich. A ja, wcale a wcale się ich nie
boję. Oni są ludźmi, tylko takimi niewidzialnymi. Ci, którzy każą się wynosić,
kiedyś tutaj mieszkali. Kiedyś, zanim mój ród kupił ten dom. – zamyślił się
Janko. – Ale paru z nich, widziałem potem na portretach, wiszących w holu. To,
byli moi przodkowie, Beau! – oświadczył z dumą. – Albo na starych zdjęciach, co
znalazłem na strychu. Dlatego wiem, że są prawdziwi. Oni chyba są czasem tacy
dla nas niemili, bo myślą, że to oni wciąż tutaj mieszkają, a ja jestem obcym,
który wszedł im do domu.
- Ale co jeszcze mówił ten chłopiec?
Opowiadaj, opowiadaj!
- Bardzo ciekawą historię. Ale,
chodźmy. Bo poza tym chłopcem , bo jest ważny, to nie chciałem ci dziś
opowiadać żadnych historyjek. Nie będzie żadnych strasznych historyjek.
- Ej no, ale czemu? – oburzył się
Beau, ruszając za Kralem, chwiejnie stąpającym przez marmurowy korytarz. – To co będziemy robić? Przecież… - chciał
zapewne powiedzieć ‘’z tobą nie da się robić niczego innego’’, ale w porę
ugryzł się w język.
Nie
mógł przestać myśleć o sztachetach przebijających płuca jego przyjaciela. Tak
bardzo było mu go żal, choć nie chciał, żeby tamten dostrzegł, że odczuwa
jakąkolwiek litość. Janko Kral mógł być dziwny, a w dodatku, być całkowicie
świadom swojej dziwności. Ale na pewno nie można mu było odmówić dumy małego
hrabii, która w jego przypadku wydawała się tak bardzo absurdalna!
- Ze mną nie da się robić nic
innego, bo jakbyśmy zaczęli się normalnie bawić, pewnie dostałbym takiego
napadu kaszlu, że bym umarł, prawda? – Janko odwrócił się ku niemu, wciąż z tym
swoim bezczelnym, zupełnie nieadekwatnym uśmiechem. – A jednak, nie opowiem ci
żadnej dłuższej historyjki. Trochę za karę, za to, że chciałeś, żebym ci
opowiadał nudne rzeczy o mojej chorobie. A trochę dlatego, że chciałem ci
dzisiaj coś pokazać. Coś wyjątkowego. Chodź.
Janko, skręciwszy w jedną z odnóg
korytarza, stanął przed dużymi, dębowymi drzwiami, rzeźbionymi w wijące się,
secesyjne lilie. Położył rękę na klamce.
- O tym, też ani słowa twojemu ojcu,
Beau. – puścił doń oko. – Tata nie pozwala mi tutaj wchodzić samemu. Mówi, że
tutaj jest dużo rzeczy, na które jestem uczulony i od tego będę gorzej kaszlał.
Ale… - Janko nacisnął fikuśną klamkę.
Podwójne
drzwi, skrzypnęły niby tajemne wrota i oczom Beau Dalemitta ukazał się
największy zwierzyniec, najbardziej fantazyjna menażeria zwierząt, jakiej nie
widział nawet w ogrodzie zoologicznym w Paryżu, do którego raz zabrał go na
wakacjach ojciec.
Wielkie niedźwiedzie ryczały
zawzięcie, stojąc na dwóch łapach, a naprzeciwko, szczerzył ku nim kły lampart.
Wilk wył tuż obok do nieistniejącego księżyca, lisia matka prowadziła gromadę
swoich młodych, a jelenie toczyły ze sobą bitwę, prezentując okazałe poroża.
Kruki rozdziawiały swoje dzioby, chcą wykrzyczeć swoje ‘’kra, kra!’’, szakal
szykował się do skoku, a dziki kot syberyjski, podnosił łapę na gromadę łasic.
Puchacz spoglądał na wszystko ze stoickim spokojem, pawie napuszyły swoje
barwne ogony , a kobra nastroszyła krezę. Nad tym wszystkim, królował niezwykle
okazały łeb dzika, który niczym król, spoglądał na wszystko z góry.
I
było ich jeszcze więcej i więcej; można było wymieniać godzinami, czego jeszcze
nie posiadał inżynier Kral w swojej
kolekcji. Ta niesamowita menażeria miała tylko jedną wadę…
- Ale klawe! – gwizdnął Dalemieux.
- … one wszystkie, są tak naprawdę
martwe. – odpowiedział Janko na nieistniejące pytanie.
- Hę? – obruszył się Beau. – No
wiem. Wypchane zwierzęta. Ja wiem, że twój ojciec ciągle gada, że u was przed
wojną polowali. Mojego starego też chciał raz wyciągnąć, ale matka się czepiała
. Coś z tym trzeba robić, no nie? – poklepał po głowie wypchanego wilka. – Ale
fajowe! A patrz na tego. – wsadził rękę do rozwartej lwiej paszczy. – Normalnie
przecież, to by mi rękę odgryzł, a tak to, rękę wsadzam, a on nic, dobre, ha,
ha, ha!
- Dla mnie, to smutne. – Janko
spojrzał na wydurniającego się Beau nieprzytomnym wzrokiem.- Ja, widziałem je
tylko tutaj. Albo w telewizji, na filmie. Na obrazkach. Ale te, są najbardziej
jak te żywe, choć to… imitacja życia, nieżywe! – zacisnął powieki. – I pewnie
nigdy nie zobaczę tych prawdziwych. Wiesz o czym marzę, gdy tutaj przychodzę?
- Ty patrz, mam oszczep! – Beau
dorwał się do jednego z wiszących na ścianie kłów słonia i teraz, zdjąwszy go,
mierzył nim w ryczącego niedźwiedzia. – Będę polował, jak Murzyni w Afryce!
- Oszczep trochę inaczej wygląda… -
Janko mimowolnie uśmiechnął się, widząc popisy swojego kumpla, który nie
odróżniał kosztownej, wartej tysiące kun kości słoniowej, od afrykańskiej
dzidy. – Wiesz, o czym marzę…?
Zamknął oczy i kontynuował, nie
zważając na to, czy durny Beau słucha go, czy też nie.
Przecież
nie zawsze Dalemieux był w pobliżu. Czasami przychodził tu kilka razy w
tygodniu, to z ojcem w interesach do inżyniera, to sam , a czasami i długimi
tygodniami nie znajdował dla niego czasu. W dodatku, ojciec Beau uroił sobie,
że choroba Krala może być zaraźliwa, toteż coraz bardziej krzywym okiem
popatrywał na przyjaźń obu chłopców. A zresztą, Beau poznał go ledwie parę
miesięcy temu. Wcześniej, Janko pozbawiony wspomnień i prawdziwego życia, był
zupełnie sam w swoim świecie fantazji i marzeń, które, jak sądził, nigdy się
nie spełnią. Nauczył się przez ten czas, snuć wszystkie swoje opowieści sam dla
siebie, tak, jak robił to teraz.
- Gdy tutaj przychodzę, wyobrażam sobie,
że one wszystkie są żywe. I nie tylko żywe! Najpierw, były tylko moimi
zwierzątkami, ale potem, okazało się, że potrafią mówić. Były moimi
przyjaciółmi, bawiliśmy się i rozmawialiśmy. Ale pewnego dnia, zdałem sobie
sprawę, że to tylko taka bajka, co nie? Powiedziałem sobie, że muszę coś
zrobić. Przeczytałem taką jedną historię o alchemiku, który łapał zwierzęta i
je wypychał, jak mój tata. Ale nie po to, żeby sobie robić z nich wystawę, jak
w muzeum jakimś. Czy ty wiesz Beau, co to alchemik? Pewnie nie wiesz! To ktoś,
kto wyrabia różne magiczne eliksiry. On, wierzył, że pewnego dnia wynajdzie
taki eliksir, dzięki któremu wszystkie jego zwierzęta ożyją. Pracował ciężko
dzień i noc i…
Janko urwał, bo w pomieszczeniu
zrobiło się nagle podejrzanie cicho. Czyżby Beau, obejrzawszy sobie salę z
wypchanymi zwierzakami, nie zainteresowany historyjkami, którą NIE SĄ o
duchach, wyszedł niepostrzeżenie, gdy on był zatopiony w swojej opowieści?
Janko otworzył swoje wielkie ślepia i ujrzał coś, co jednak go zaskoczyło. A
jednak, Beau Dalemieux tu był. Wciąż dzierżąc w ręku kieł słonia, tak jakby o
nim zapomniał, sterczał jak kołek i wpatrywał się w Krala, jak urzeczony.
- No! - ponaglił go zniecierpliwiony. – No i co z
tym eliksirem i ożywianiem?
Janko uśmiechnął się, zadowolony, że
jednak znalazł w tym głąbie słuchacza i zamknąwszy z powrotem oczy, kontynuował
opowieść.
- Pracował ciężko dzień i noc. I w
końcu, ukończył swoje dzieło. Eliksir zadziałał: wypchane sokoły fruwały po
całym pomieszczeniu, pantera rozdziawiła paszczę i zrobiła ‘’rroaar!’’, a dzik
od razu pognał do kuchni i zeżarł wszystkie kartofle, które gospodyni ugotowała
na obiad! – Janko parsknął śmiechem.
-
Ale klawo. – Beau aż rozdziawił usta. – Ale co dalej… z tymi
zwierzętami? Przecież… one były dzikie! Nie zjadły tego… czarodzieja?
- Alchemika. – poprawił Janko. – Nie
wiem. – wzruszył ramionami. – Nie doczytałem akurat dalej, ale jeśli chcesz, to
może być, że go zjadły. Lubisz przecież takie straszne historie! A każda
historia, może się kończyć, jak tylko zechcesz. Od tego są przecież historie.
Ale nie obchodzi mnie za wiele, co było dalej. Przecież powiedziałem ci, że TO
JA, musiałem coś zrobić z moimi zwierzętami. Ale nie jestem tak mądry, żeby
wymyślić taki eliksir. Przynajmniej naprawdę. Bo zawsze, mogę sobie wymyślić o
tym historyjkę, czyli to prawie tak, jakbym zrobił to naprawdę! Wymyśliłem więc
historię, w której to ja, stworzyłem ten eliksir. Posłuchaj, jak tego
dokonałem! Oblałem nim wszystkie martwe zwierzęta mojego ojca. I wszyscy moi
przyjaciele byli żywi! – uśmiechnął się z rozmarzeniem. – Wszystkie zwierzęta,
naprawdę ożyły. A przynajmniej, w historii, którą stworzyłem, wydarzyło się to
wszystko naprawdę!
- A nie bałbyś się, że cię zjedzą?
Tak, jak zjadły tego alchemika? – Beau spojrzał podejrzliwie na rozwartą
paszczę jednego z niedźwiedzi, tak, jakby ostre zęby miały za chwilę rozszarpać
go na strzępy.
- To w twoim zakończeniu go zjadały!
– oburzył się Janko. – W moim, nie. Przecież ci mówiłem, że to są moi
przyjaciele, których w swojej historii ożywiłem. Zabrałem je wszystkie do
ogrodu, gdy tata wyjechał w interesach. Biegaliśmy razem pomiędzy drzewami, a
tamten ogromny orzeł, wziął mnie w swoje szpony i latał ze mną nad domem!
Wyobraź sobie to Beau, ja latałem!
- Ja też latałem! – ożywił się Beau.
– Mój tata kupił ostatnio własny samolot! Chociaż, mały jest trochę, nie jak te
takie na lotniskach. – skrzywił się. – Ale, zabrał mnie raz ze sobą.
- E tam, to nie to samo.- odparł Janko. – W samolocie, jesteś
zamknięty. A gdy jesteś wolny, w powietrzu, wznosisz się nad ziemię, czujesz
wiatr… ja latam czasem w moich snach i ja to wszystko czuję, Beau. Stąd wiem,
jak to jest, gdy jesteś w powietrzu. – rozmarzył się.
- Nic ciekawego. – Dalemieux
wzruszył ramionami. – Jak jesteś w górze, to nic ciekawego nie widać. Wszystko
się robi małe jakieś takie,a w ogóle to chmury wtedy wszystko zasłaniały i to
wyglądało jak kopa śniegu w Szwajcarii! Nuda! – skwitował.
Janko posłał mu tylko ironiczny
uśmieszek w rodzaju ‘’nie znasz się’’ i kontynuował.
- Na początku, sądziłem, że wszyscy
moi przyjaciele, gdy ich ożywię, zostaną ze mną na zawsze. Będziemy razem się
bawić i opowiadać historyjki. I nigdy już nie będę samotny. Ale pomyślałem, że
to nie w porządku! Gdy zwróciłem im życie, nie miałem prawa traktować ich jak
swojej własności. Stwierdziłem, że pozwolę im wybrać. Te, które będą chciały,
zostaną ze mną, a te, którą chcą być wolne, niech sobie idą do lasu, do
dżungli, gdzie będą chciały! Chciałem, żeby zostały ze mną tylko te, które
naprawdę mnie kochają. A nie te, które bym do tego zmusił, podczas gdy one będą
tylko udawać moich przyjaciół, a tak naprawdę, wciąż będą tęsknić za dziczą!
- I co, zostały z tobą?
- Większość… odeszła. – Janko omiótł
menażerię smutnym wzrokiem. – Ale kilka zostało. Powiedziały, że to dlatego, że
to dzięki mnie są żywe… i będziemy przyjaciółmi już do mojej śmierci, a może
nawet i do końca świata… - chłopiec nie dokończył, bo najwyraźniej tak długa
rozmowa, była trochę ponad jego siły.
Zaniósł
się kaszlem, chowając twarz w ramionach, żeby stłumić wszelkie odgłosy, jak to
miał w zwyczaju. Ale tym razem, było naprawdę źle. Jego wielkie oczy niemal
wyszły na wierzch, sam Janko zaś, zbladł jak ściana. Kuląc się, spadł przy
okazji z pustego postumentu, na którym dotychczas siedział, machając nogami i
snując swoją historyjkę.
- Janko! – Beau dopadł do niego,
przerażony nie na żarty. – Nie wygłupiaj się! Może… może jednak oni mają rację,
że nie możesz się męczyć? Kiedyś… kiedyś w ten sposób umrzesz! Chodź… pomogę ci
dojść do łóżka… - Beau, łamiąc niewypowiedzianą zasadę, podniósł półprzytomnego
chłopca i posadził z powrotem na postumencie.
Kaszel
ustąpił, ale było widać, że mały uparciuch bardziej się forsuje, niż ma siłę w
ogóle jeszcze tu przesiadywać. Podniósł wściekłe i zaczerwienione oczy na
Dalemieux. Z jego ust, znowu ciekła krew. Wyglądał trochę, jak jedna z bestii z
jego opowieści.
- Leżąc w łóżku umrę, chodząc po
domu i rozmawiając z tobą, też umrę. Wolę umrzeć, żyjąc przez chwilę, niż czekając
na śmierć. – odpowiedział hardo, ocierając krew rękawem, na którym poprzednia
krew już zdążyła przyschnąć, a który znowu był cały czerwony. – To chyba
powiedział jakiś mądry pisarz. A może jakiś bohater. A może ja sam sobie tak
teraz wymyśliłem. A wiesz w ogóle, po co ten alchemik chciał się nauczyć
ożywiać wypchane zwierzęta?
- Też chciał… żeby jego przyjaciele
byli żywi? – wyjąkał skołowany Beau, oglądając się z przestrachem w stronę
rzeźbionych drzwi.
Ba,
bo to raz już oberwało mu się za to, że rzekomo to on wyciąga z łóżka tego
małego świrusa? Może i do końca jeszcze nie rozumiał, dlaczego się tak
denerwuje, ale czuł, że pewnego dnia, ten atak kaszlu nie skończy się kolejną
zuchwałą i niezbyt dlań zrozumiałą odzywką Krala, rodem z książek wziętą, a
czymś bardziej tragicznym. I to on, Beau Dalemieux, będzie winien tego, że
nikogo nie zaalarmował.
- Nie! – Janko pokręcił głową. –
Pamiętaj, to wciąż moja historia! To ja ożywiłem wszystkie moje zwierzęta, nie
alchemik. U alchemika – ściszył konspiracyjnie głos – To był eksperyment
naukowy. Naukowcy, wszystko najpierw testują na zwierzętach. Tak się robi. On,
testował na wypchanych zwierzętach. On chciał się nauczyć… jak ożywiać martwych
ludzi. Wtedy, nikt tak naprawdę by nie umierał. Gdyby ktoś umarł, można by go
było po prostu wypchać, a potem wynaleźć taki eliksir. I go na niego wylać,
żeby ożył. Beau. – podniósł wzrok na małego Dalemieux. – Czy chcesz być moim
przyjacielem na zawsze?
- Oczywiście! – zapewnił gorączkowo
Beau. – Przecież… przecież jesteś moim PRAWDZIWYM przyjacielem. Bo, nie jesteś
taki jak wszyscy. I nawet jak będę dorosły i tata da mi całą swoją firmę i
willę, a ja pojadę w świat i będę jeździł po świecie, to zawsze znajdę czas,
żeby tutaj do ciebie przyjść i …
- Wystarczy. – Janko uciszył go,
zatykając mu usta drobniutką dłonią, jeszcze ze smugami przyschniętej krwi. –
Jeśli chcesz być moim przyjacielem na zawsze, musisz mi coś obiecać. Obiecaj
mi, że jeśli umrę… to wypchasz mnie tak samo, jak mój tata wypycha te zwierzęta.
A potem, naprawdę wymyślisz ten magiczny eliksir, dzięki któremu znowu ożyję.
Obiecujesz?
Beau podrapał się po głowie i już
chciał się zaśmiać serdecznie, sądząc, że Janko żartuje. Ale nie. On mówił
śmiertelnie poważnie. Podniósł na Beau przymknięte powieki i wtedy, Beau chyba
po raz pierwszy widział, żeby Janko płakał.
- Obiecuję. – wyszeptał, chociaż nie
miał pojęcia, jak w ogóle się wynajduje magiczne eliksiry, które wskrzeszają
zmarłych.
- A jeśli nawet ci się nie uda, to
jeśli mnie wypchasz,zostanę tak jakby z tobą na zawsze. – Janko otarł łzy i
znowu zaświecił zębami. – Tak, jak moje wypchane zwierzątka. Zawsze będziesz
mógł sobie wyobrazić, że ze mną rozmawiasz i że jestem żywy! Dzięki temu, będę
dla ciebie żył wiecznie… Tak, jak duchy. Bo wiesz Beau, ONI też mi to zawsze
mówią. Że oni, wcale nie są nieżywi. Oni po prostu, będą żyli wiecznie. Tylko
ludzie tego nie rozumieją i mówią, że są martwi. Ale ty nie widzisz duchów, tak
jak ja, więc nie będziesz mógł ze mną rozmawiać, gdy już umrę. – podsumował
żałobnym głosem.
- Miałeś już nie opowiadać dzisiaj
strasznych historyjek! – wzruszony Beau siorbnął nosem.
- To było straszne? – Janko wzruszył
ramionami. – To była bajka! Ach, nie. Nie przeszkadzaj mi! – parsknął nagle,
celując oskarżycielsko palcem w miejsce, gdzie według Beau, była tylko pusta
ściana.
- To ten chłopiec. – oznajmił Janko,
wskazując na pustą przestrzeń.
Beau przetarł oczy ze zdumienia i aż
nimi zamrugał. Nie pomogło. Dalej we wskazanym przez Krala miejscu, widział
tylko ścianę. Przetarł oczy po raz drugi. Bez rezultatu. Po raz pierwszy
zdarzyło się, żeby Janko w jego obecności twierdził, że widzi ducha! Zazwyczaj,
opowiadał mu, że widzi je tylko wtedy, gdy jest sam. Teraz - Janko zachowywał
się, jakby rozmawiał z prawdziwą osobą.
- Mówiłem ci, że nie lubię, gdy mi
przeszkadzacie, gdy ktoś inny jest ze mną w pokoju, albo gdy jestem zajęty! Że
co? – zmarszczył nagle brwi. – Przestań wygadywać takie rzeczy! Kłamiesz,
kłamiesz! – jego wymęczone oczy zalśniły łzami – To ty się stąd wynoś! WYNOŚ
SIĘ, słyszałeś?! – wydarł się ochrypniętym już i tak głosem, po czym, znowu
chwycił go atak, kaszlu.
- Janko, przestań! – przerażony
Dalemieux chwycił go ponownie, żeby ten nie spadł znów na ziemię. – Ej no! Nie
musisz tak cudować i udawać, że oni tu są, żebym chciał cię słuchać! Przecież i
tak chcę!
- Udaję?! – wychrypiał oburzony
Janko Kral. – Przecież on tam stał! – wycelował palcem w pustą przestrzeń.
- Ale przecież tam nikogo nie ma!
Nie nabierzesz mnie!
- Teraz go nie ma, bo poszedł. Ale
powiedział mi coś bardzo niemiłego. Dlatego się tak zdenerwowałem. – zmarszczył
brwi.
- Hm? Co ci powiedział? –
zainteresował się Beau.
Oczywiście,
był święcie przekonany, że Janko udawał, że KOGOŚ tam widzi. Najwyraźniej
uznał, że samo opowiadanie o duchach robi się nudne, a kto wie, czy straszenie
Dalemieux'a zza kotary w ciemnym korytarzu, nie wydawało mu się tak zabawne, że
postanowił wystraszyć go po raz kolejny. ‘’A taką figę, nie nabiorę się! ‘’ –
pomyślał dumny z siebie Beau.
- Bo widzisz. – Janko spuścił głowę.
– Gdy wtedy, powiedział mi, że ma na imię tak samo jak ja, opowiedział mi też,
jak umarł. Wiesz, że ja lubię ich pytać o to, jak umarli. On umarł, podczas
wojny. W ogóle on tylko tak gadał, że to jego dom, na początku. Bo on, chociaż
ma na imię Janko Kral i jest z Raguzy, to wcale nie tutaj umarł. Umarł w
prawdziwym pałacu na wsi, którego już nie ma. No i byli podczas Wielkiej Wojny
z mamą i tatą w tym pałacu, bo myśleli, że na wsi są bezpieczni. To znaczy,
jego tata kazał im tam zostać, jemu i jego mamie. Myśleli, że jak się schowają
w piwnicach, to przeczekają wojnę. Ale przyszli żołnierze, którzy chcieli, żeby
im oddać ten pałac, żeby zrobić sobie z niego koszary. A oni nie chcieli tego
pałacu oddać, bo to była ich siedziba rodowa. W nocy, przyszło wojsko i
wszystkich pozabijało! A potem podpalili pałac, a nikt we wsi nie chciał im
pomóc w obronie, bo nazywali ich ka-pi-ta-li-sta-mi. I mówili, że dobrze im
tak. I ten chłopiec i jego mama, udusili się od dymu w piwnicach… Te wszystkie
historie z wojny są takie podobne! Kto wie, może ja bym też umarł, jakbym
urodził się wcześniej. – zamyślił się. – Ale może to i nieprawda! On chyba jest
kłamczuchem, gorszym ode mnie, bo gdy ja wymyślam jakieś historyjki, to mówię,
że są zmyślone! A on – Janko przeszedł w ponury ton. – Przyszedł mi tutaj
specjalnie to powiedzieć, żeby mnie zdenerwować. Że ten jego tata, którego
wtedy na wsi nie było, to jest teraz mój tata i ja mu go ukradłem.
- Nudna historia. – oświadczył Beau.
–Ja wolę, jak opowiadasz, jak ktoś się wieszał, albo jak kogoś zamordowali, o.
A tu się tylko udusili.
- Mówiłem ci, że prawdziwe historie,
zawsze są nudne. A ten duch, jest prawdziwy. Gdybyś mógł je widzieć, to pewnie
dziś byś go nawet poznał. –Janko uśmiechnął się blado. – Chociaż… - zawiesił
się. – Beau, a jeśli on mówi prawdę?
- A idźże! – oburzył się Beau. –
Nawet tak nie wymyślaj! Takich rzeczy, że twój tata nie jest twoim tatą, nie
wolno wymyślać! To nie jest śmieszne, ani nic!
- On mnie nienawidzi. Mój tata mnie
nienawidzi. – Janko spojrzał poważnie na swojego przyjaciela. – Z osób, które
istnieją naprawdę, tylko Gizelka i ty mnie kochacie. I Rimbaud, oczywiście! –
skinął na wielkiego, spasionego rudego kocura bez jednego oka, który wślizgnął
się niepostrzeżenie do pokoju. Teraz, wskoczył małemu na kolana i łasił się doń
przymilnie. – To też się niedługo może skończyć. – westchnął Janko, głaszcząc
kota. – Tata wymyśla, że na niego też mam uczulenie. Już mi zabrania z nim
spać. Nienawidzi mnie, jak nic.
- Nie mów tak! – oburzony Beau aż
nim potrząsnął. – Nie wolno tak mówić na rodziców! Wszyscy rodzice kochają
swoje dzieci. – wyrecytował sztampową formułkę, powtarzaną mu przez ojca.
Formułkę,
w którą sam niespecjalnie wierzył, gdy jego własnego ojca poniosło i wymyślał
mu od ‘’głąbów’’. Ale przecież kupował mu wszystko i zabierał w ciekawe
miejsca, więc… chyba go kochał, no nie?
- Twój tata na pewno cię kocha. –
powtórzył bez przekonania.
Janko spojrzał tylko na niego z
kpiną, wciąż głaszcząc kota. I nie był to wzrok dziewięcioletniego dziecka,
które opowiada historyjki żywcem wyjęte z książek Edgara Allana Poe. To był
wzrok zupełnie dorosłej osoby schowanej w ciele małego dziecka, osoby, która
próbuje za wszelką cenę zrozumieć, o czym mówi jego rówieśnik, jeszcze
powtarzający wszystkie cnoty na pamięć, wszystkie cnoty wbijane mu do głowy
przez wszechwiedzących dorosłych. A przynajmniej, świetnie wychodzi mu
udawanie, że go rozumie.
- Na dziś wystarczy. – oświadczył,
pozwalając Rimbaudowi wdrapać się na swój kark. Kocur zamruczał z
ukontentowaniem i owinął się wokół szyi małego, niby ruda etola. – Naprawdę źle
się czuję. Położyłbym się do łóżka. A jeszcze muszę się przebrać, żeby nie
widzieli, że było tak źle. Ty też już idź, Beau. Bo spóźnisz się na kolację.
- A… zobaczymy się niedługo, prawda?
– zapytał Beau, lekko zawiedziony, że jednak dzisiaj Janko nie uraczył go żadną
historią z dreszczykiem.
Dziś
też opowiedział straszne rzeczy… ale straszne inaczej. W ten prawdziwy
sposób, który przestaje być zabawny.
- Jeśli nie umrę towarzyszu, jeśli
do tego czasu nie umrę, to pewnie tak. – uśmiechnął się Janko i odwróciwszy się
plecami, z Rimbaudem wokół szyi, powlókł się w stronę drzwi. Beau odprowadził
wzrokiem tego tonącego w mroku, małego chłopca.
Małego chłopca, który teraz, zbyt dorosły z winy życia, którym przyszło mu żyć, miał tak naprawdę schować siebie samego, głęboko w sobie. Aby obudzić go w sobie, gdy będzie mu to potrzebne. Aby pozostać tym małym chłopcem, żyjącym w swoim wymyślonym świecie - na zawsze.
*******
Jeżeli podoba ci się moja twórczość, dorzuć grosik i pomóż mi ożywić moją historię!
https://zrzutka.pl/5t842p
Dzięki!
~ Anu Yas
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz