piątek, 31 marca 2023

Taksydermium (prolog)

 

    La vida es sueño y la muerte es despertar

 Życie jest marzeniem, a śmierć – ze snu przebudzeniem. 

Pedro Calderon de la Barca

Ode mnie - nie jestem całkiem zadowolona z tego początku, jest taki za bardzo w stylu mojego mistrza Zafóna; zbyt rzewny i kompletnie nie oddaje całej satyry powieści i tego, co się dzieje później; no, nie jestem nim i chcę stworzyć coś swojego - ale gdzieś musiałam wepchnąć tę bajkę o wypchanych mazepach, które pewnego dnia ożyły. Oryginalnie była ona gdzieś tam dalej i później, ale po wielu przemyśleniach, wpycham to na początek, bo myślę, że wyjaśni zarówno to, dlaczego Janko Kral został Kojotem, oraz to, po co  i dlaczego co ta książka w ogóle zaistniała .Po prostu, tak samo jak Janko, chciałam żeby moi przyjaciele ożyli, chociaż ja w przeciwieństwie do niego, nikogo jeszcze nie zabiłam ale cii... czytajcie!  Myślę, że ta książka przy okazji w zabawny sposób wyjaśni Wam, kim był naprawdę człowiek z Taured, czym jest UFO, w jaki sposób Rasputin zmartwychwstał, oraz gdzie ginie zawsze ta jedna skarpetka, której zawsze nigdy nie odnaleźliście. Cierpliwości! Najpierw, poznajmy Janko Krala, który tak bardzo kocha swoje wypchane zwierzęta i marzy o tym, żeby pewnego dnia ożyły. Po coś w końcu marzymy, no nie? 

Na życzenie, mogę udostępnić wyżej wspomniane zagadki ludzkości, a przynajmniej w takiej wersji, jaka istnieje w mojej książce. ;) To też są niezłe kawałki, nieźle się bawiłam pisząc to.  

~ Anu

TAKSYDERMIUM - PROLOG

 

            Nie tak dawno temu…

            … jakieś pół wieku temu; o ile polegać na tamtejszej rachubie czasu…

            … w pewnym mieście, położonym między wielką wodą, a wielkimi górami, gdzieś na wschodzie Europy - stał  sobie pewien dom.

            Dom był stary – liczył sobie przynajmniej sto lat, jeśli nie więcej! I właściwie, to bardziej na miejscu byłoby użyć słowa: pałacyk.  Nie to, żeby aż tak majestatycznie się prezentował, ale sam właściciel, określał go dumnie brzmiącym mianem pałacu rodowego. A ja, z czystej uprzejmości, wcale temu nie zaprzeczę!

            Dobrze: a więc pałac, był wielki i porośnięty gdzieniegdzie bluszczem; położony pośród równie starego, porośniętego bujną roślinnością ogrodu. Korony stuletnich drzew, sięgały wysłużonego dachu o fantazyjnych gontach, który aż prosił się o remont. Zaś pomiędzy zarośniętymi alejkami ogrodu, majaczyły posążki tajemniczych boginek. Jak to w wielkich i starych domostwach bywa , było w tym domu także wiele okien i wiele drzwi. Niektóre  okna były zabite dechami; inne trzymały się całkiem nieźle. Sporo drzwi w pałacyku, było zawsze zamknięte na klucz. Milczące szeregi od lat nie otwieranych drzwi, majaczyły w miękkim półmroku długich, długich korytarzy, ciągnących się przez całe piętro domu.

            Ośmioletniemu chłopcu, który właśnie przemyka  przez jeden z jego ciemnych korytarzy, wydawało się, że tych drzwi, jest około miliona, choć tak naprawdę, pewnie ich ilość nie dobijała nawet do trzydziestu. Tak samo i było z wielkimi oknami, o podwójnych, siermiężnych szybach, ramach z łuszczącą się farbą i rdzewiejącymi kratami na parterze. Wszystkie z tych okien, były przez większość czasu zasłonięte grubymi kotarami; jak gdyby mieszkańcy tego pałacu, skrywali jakiś mroczny sekret, który pod żadnym pozorem nie może wymknąć się poza mury ich okazałej rezydencji. Nawet sierpniowe słońce, o tej porze kładące na zielonych liściach starych drzew swoje aksamitne, żółtawe światło, zdawało się być tutaj wścibskim, niepożądanym gościem. Kotary gdzieniegdzie przepuszczały pojedyncze promienie, zmieszane z zielenią odbitą od liści, ale były to jedynie drobne akty buntu; zduszonego przez ciężkie, zakurzone, aksamitne zasłony.

            Dom ten, z zewnątrz okazały i skąpany w blasku ciepłych promieni popołudniowego słońca, w środku, był tak naprawdę niczym ponury grobowiec. Głuchy i pozbawiony życia. Pozbawiony odgłosu kroków, które mogłyby robić hałas na korytarzu i głosów, które mogłyby nieść się echem od grubych ścian, wyłożonych kosztownymi, acz starymi już nieco tapetami, pokrywającymi się od spodu pleśnią i wilgocią. Oczywiście, zacnego właściciela pewnie i było stać na remont, ale powody zaniedbania znalazłyby się zgoła inne. Równo przycięte żywopłoty w ogrodzie już nie pamiętały, kiedy ostatnio ktoś połamał ich gałęzie, buszując weń, a skrzypiące, wiecznie nienaoliwione, wielkie, witrażowe drzwi przy głównym wejściu, aż prosiły się o to, aby ktoś nimi trzasnął z hukiem, dając im jakiś znak życia.

            Mały chłopiec, za którym właśnie podążamy przez jeden z tych przepastnych korytarzy, trochę zbyt chudy, ryżawy blondyn, ma na imię Beauvisse Dalemieux, choć wszyscy zwracają się do niego Beau. Tylko matka, która wymyśliła mu to ekstrawaganckie imię,  czasami mówi do niego Beauvisse. Ale Beau, mimo tego że ma dopiero osiem lat i rozgarnięciem ponoć nie grzeszy, nie lubi, gdy się tak do niego zwracać. Coś mu świta w tej ryżej czuprynie, że to pretensjonalne, choć z pewnością nie użyłby tego słowa; ba, pewnie go nawet nie zna!

            Beau też nie lubi tego domu. W ogóle nie lubi takich domów. Przecież w wielkich, starych domach, zawsze straszy. Jego własny dom, jest całkiem nową, przestronną willą, leżącą w zupełnie innej części miasta, pełnej podobnych, czystych, przestronnych, nowoczesnych rezydencji. Tak, tak, coś takiego, to tak naprawdę dla małego Beau może się nazywać PAŁACEM! A nie takie stare, brzydkie coś, gdzie nawet w niektórych pokojach czuć czymś dziwnym, jakby piwnicznym powietrzem. Stara gospodyni, Gizelka, kręci nosem, otwierając liczne okna. Z tym swoim dziwacznym, polskim akcentem, uparcie rozprawia o tym, że to nic więcej, tylko stęchłe, stare ściany, które trzeba wietrzyć jak najczęściej, to nie będzie tak czuć. Ale Beau wie, że to nie jest żadna stęchlizna. Dorośli mogą sobie mówić, że to stęchlizna i stare ściany, on wie lepiej. Tak pachnie w grobie.

            Ten dom, był niczym grób. Śmierdziało w nim umarlakiem. Beau nigdy specjalnie nie lubił tutaj przychodzić. Kiedyś, przychodził tu tylko z ojcem, ale od jakiegoś czasu, przychodzi tutaj wyłącznie dlatego, że tak mu się chce. Ba, robi to na dodatek, w zupełnej TAJEMNICY! Teraz, ojciec nawet nie wie, że Beau wymknął się cichaczem za płot, pod pretekstem wyjścia na kort tenisowy i przebiegłszy kilka przecznic, wskoczył w błękitny tramwaj, w jeden z wielu, jakie kursują po ulicach Raguzy. No i dotarł, aż tu. Wbrew temu, co moglibyście sądzić, nikt specjalnie nie zauważy jego zniknięcia, aż do pory kolacji. A jeśli nawet zauważy, to jakiekolwiek konsekwencje rozmyją się w kłótni matki z ojcem, która od wymiany poglądów wychowawczych, przeniesie się za zamknięte drzwi, przechodząc w tematy zupełnie dla małego Beau niezrozumiałe.

            Teraz, Beau, wpuszczony tutaj bocznymi drzwiami przez Gizelkę (‘’tylko niech panicz uważa, żeby nie wpaść na pana inżyniera! Bo z pensji mi potrąci, że w ogóle wpuszczam, bez wiedzy panicza ojca! ’’) idzie ostrożnie przed siebie przez ten ciemny korytarz, ledwie oświetlony niepożądanym tutaj słońcem. Ale Beau, dobrze wie, czego tutaj szuka. Gdziekolwiek pójdzie, to, czego tutaj szuka, wie już, że on tutaj jest i samo go znajdzie.

            Jakkolwiek wyczekujący spotkania, mały chłopiec nie może oprzeć się temu, aby zbliżyć się do jednego z wielkich okien. Strumień światła zza okna, kładzie się ciepłem na jego twarzy, przypominając, jak bardzo ponury jest ten dom, dom, do którego przychodzi słuchać tych wszystkich ponurych opowieści, które choć napawają go dreszczem, są tak bardzo fascynujące. Jego szkolni koledzy, powiedzieliby: są klawe.

            Beau, już, już miał odsłonić ciężką kotarę, żeby pozwolić temu kuszącemu ciepłu wtargnąć za zimne, ciemne mury, już kładzie na niej rękę…

            …kiedy kotara, nagle sama odskoczyła, wzniecając wokół tumany kurzu!

            Beau, wrzeszcząc z przerażenia, pada na podłogę wyłożoną marmurami. Teraz, podnosi powoli głowę, ale wciąż boi się rozchylić powieki, w głowie natomiast tłuką mu się cały czas słowa jego ojca: Beau! Ty głąbie, nie zmyślaj, żadne duchy nie istnieją!

            Beau wciąż siedzi na marmurowej posadzce, bojąc się otworzyć oczy… ale ciszę, te nieznośną ciszę przerywa śmiech małego chłopca, niosący się echem poprzez ciemny korytarz. Beau, uchyla ostrożnie powieki i zgrzyta zębami ze wściekłości: znowu dał się nabrać!

            Drobną postać, która skryła się wcześniej za kotarą i tak nikczemnie go nastraszyła, ciężko dostrzec, bo promienie słońca świecą mu teraz prosto w oczy, tuż w  plecy śmiejącego się w kułak chłopca, sprawcy całego zajścia. Na tle wielkiego okna, drobny chłopiec stojący w mroku korytarza, jest cieniem, skąpanym w świetle, niczym zjawa, albo bezskrzydły anioł.

            - Już jesteś martwy! – rzuca Beau, celując oskarżycielsko palcem w mały cień, nie mając na myśli absolutnie nic ponad zwykłą pogróżkę rzucaną na wiatr, jaką szafują śmiertelnie obrażeni ośmioletni chłopcy.

            Ale wydaje się, że powiedział to nie w porę, bo oto, kiedy drugi chłopiec, wciąż śmiejąc się, chciał mu coś odpowiedzieć, zachłysnął się nagle, a może po prostu zachłysnął się śmiechem, który przeszedł teraz w kaszel. Jego cień już nie stoi na tle okna, teraz, mały miotany własnymi napadami kaszlu, kuli się pod tym samym oknem, próbuje stłumić odgłos własnej słabości, kaszląc w rękaw koszuli i próbując jednocześnie owinąć się grubą kotarą, jakby nie chciał, aby ktokolwiek poza jego przyjacielem słyszał ten kaszel, niosący się echem przez korytarze rezydencji.

            - Ej! – Beau dopadł teraz do niego, sam nie wiedząc, co ma właściwie zrobić.- Janko! Ja… ja nie chciałem tego powiedzieć… ja… Może zawołam twojego ojca? Gizelkę?

            Janko jednak, wciąż kuląc się i zanosząc kaszlem, wciska głowę w rękaw i usilnie, przecząco nią kręci na nie. W końcu, napad kaszlu ustaje i Janko odsuwa od twarzy rękaw, który jest cały w czerwonej krwi. Beau patrzy się na niego przerażony, a on, odgarniając przydługą, jasnobrązową grzywkę, powoli podnosi wzrok na swojego kumpla. Jedynego prawdziwego, jakiego posiada.

            Beau za każdym razem, gdy on tak na niego patrzy, czuje się nieswojo. Janko Kral może sobie opowiadać niesamowite historie, ale na pewno jest dziwny. Może dlatego ojciec nie pozwala mu wychodzić poza mury tej grobowej rezydencji. Może dlatego, zasłania szczelnie wszystkie kotary. Teraz, na Beau patrzyły migdałowe, ogromne, bursztynowe oczy, zawsze chorobliwie podkrążone i czasami, jak teraz, czerwone i zapuchnięte. I ta twarz, ta jego twarz z przesadnie wystającymi kośćmi policzkowymi, z drobnym, prawie niewidocznym noskiem. A żeby jeszcze dopełnić tego obrazu dziwaczności, usta chłopca są całe umazane krwią po ataku kaszlu, ale nie przeszkadza mu to szczerzyć właśnie w uśmiechu, upiornie ogromnych, białych zębów. Też umazanych krwią; Janko wygląda jak istny mały wampir po uczcie!

            - Ale powiedziałeś, Beau. – odzywa się dziecięcym, acz straszliwie ochrypniętym od kaszlu głosikiem. – I nie powiedziałeś przecież nic złego. To, jest prawda. Ja, już właściwie jestem martwy. Albo będę. Niedługo. Wszystko jedno. Jak wiesz, że umrzesz niedługo, to w sumie to samo, jakbyś już nie żył, bo wciąż o tym myślisz, no nie? 

            - Nie mów tak! Nie mów takich rzeczy! – Beau poczuł, że zbiera mu się na płacz.

            Jego mały, sekretny przyjaciel, z reguły w ogóle nie poruszał tematu tego, jak bardzo z nim źle. Ale, Beau było go zazwyczaj po prostu żal; choć wcale nie z litości go odwiedzał.

            - Twój tata, jest bardzo mądry, wszyscy to wiedzą. Zna wielu, bardzo mądrych ludzi. I ma dużo pieniędzy; może kupić wszystko! On… na pewno znajdzie dla ciebie lekarstwo, zobaczysz!

            - Moją chorobą, jest to, że ja w ogóle żyję. Tak czuję. – odparł Janko, zaskakująco poważnie, jak na dziewięcioletnie dziecko. – Bo wiesz, ja już się pogodziłem z tym, że umrę. Mówię, że to tak, jakbym już był martwy. Wtedy, już ci nie jest tak żal i aż tak bardzo ci się nie chce płakać. Lubię sobie myśleć, jaki chciałbym mieć pogrzeb, albo nagrobek, albo, albo dokąd pójdę… wtedy… gdy odejdę. Lubię sobie wyobrażać, że trafię wtedy do innego świata. Takiego, lepszego i ciekawszego niż ten.  I właściwie to myślę o tym moim umieraniu więcej, niż o tym, że żyję. Bo ja, nie mogę żyć normalnie tak jak ty, czy ktoś inny Beau; czy to nie jest to samo, jak gdybym był już martwy?

            - Nie! – Beau zaprzeczył zdecydowanym ruchem głowy. – Głupoty gadasz! Przecież… stoisz tu, rozmawiasz ze mną… no, to żyjesz, no nie? I… zapomniałeś już, o czym mówiłeś mi ostatnio?

            - Taaa. – Janko wbił rozmarzony wzrok w krajobraz za oknem.

            Przepastny, stary ogród przy rezydencji Kralów, w którym czasami przesiadywał, był jedynym światem zewnętrznym, jaki dane mu było oglądać. Co prawda, nie mógł tego robić zbyt często; jego ojciec twierdził, jakoby mały był uczulony na słońce, chociaż Janko utrzymywał, że czasami czuje się, jakby to nie słońce, a powietrze którym oddycha, wypalało jego chore płuca.

            - Pamiętam. Że chciałbym, żeby na tym nagrobku, wyryli mi, że byłem wielkim pisarzem. Gdy napiszę, o tych wszystkich rzeczach, które ci teraz opowiadam.

            - No właśnie! – Beau siorbnął nosem. – A żeby ci to wyryli, musisz żyć jeszcze długo i długo! Chyba bardzo długo, bo ty mi dużo opowiadasz. A napisanie takiej grubej książki, w której będzie dużo historyjek, zajmuje chyba dużo czasu, co nie? Może i… - zamyślił się. – Bo ja wiem? Może nawet i sto lat!

            Janko jednak mu nie odpowiedział, bo był zajęty podnoszeniem się z marmurowej posadzki. W jego przypadku, wymagało to trochę wysiłku. Beau pewnie i by mu pomógł, ale po kilku podobnych sytuacjach, Janko korzystał z jego pomocy, ale potem, obrażony, znikał w czeluściach rezydencji, nie pojawiając się ponownie przed kilka dni z rzędu. Beau zrozumiał, że jego przyjaciel tego nie lubi. Cokolwiek by się działo, musiał udawać, że nie dostrzega jego ułomności, jakkolwiek, przychodziło mu to czasami z trudem.

            W końcu, nie skomentowawszy nawet kwestii stworzenia dzieła swojego życia, Janko stanął na równe nogi, wsuwając nonszalancko ręce w kieszenie, który to gest podpatrzył u kolegi. Na równe nogi! W jego przypadku, było to bardziej przenośnią literacką, niż faktem.

            - I nie wołaj nigdy ani Gizelki, ani tym bardziej mojego ojca. – spojrzał na Beau ze smutkiem. – Oni, jak widzą, że jest gorzej, każą mi tylko leżeć w łóżku. A to nudne. To znaczy, nie nudne, bo wtedy zawsze mogę czytać, ale lubię robić też inne rzeczy. Lubię, jak do mnie przychodzisz, Beau. Mam przynajmniej komu opowiadać te wszystkie historie, które ONI mi opowiadają.

            Powiedziawszy to, ruszył przed siebie korytarzem, powłócząc nogami. Mimo półmroku, było widać wyraźnie, że ma problemy z poruszaniem się. Coraz większe. Janko gasł w oczach. To było coś więcej, niż tylko krwawy kaszel, ale on, nie lubił nigdy o tym rozmawiać. Ojciec Beau, dla którego inżynier Kral pracował, też nigdy nie chciał powiedzieć Beau, co jest właściwie z małym Kralem nie tak. Stwierdził, że to nie są tematy dla dzieci.

            - Ale wszyscy mi mówią, że przecież ONI nie istnieją! – Beau przełknął ślinę, próbując udawać, że nie patrzy na jego chwiejny chód. – Weź się przyznaj wreszcie, że to ty to wszystko wymyślasz, Janko! Tylko tak mówisz, że to ONI, żebym ja się bał, a ja wiem, że te wszystkie niesamowite historie, są twoje! Tamci… nie istnieją.

            - No, nie istnieją. Normalnie nie istnieją. Ale ja ich widzę i z nimi mogę rozmawiać. Oni nie żyją i ja też, tak jakby trochę nie żyję. Pewnie dlatego ich widzę, a oni mnie. Tak to sobie tłumaczę. Ale też nie mów tego mojemu tacie. Ani swoim rodzicom. Gdy powiedziałem tacie o tej smutnej pani, która mieszkała kiedyś w naszym domu i której narzeczony zginął na wojnie, a ona się z rozpaczy otruła… tata powiedział, że jeśli naprawdę widzę ludzi, których nie ma, to pewnie przez moją chorą głowę. No i powiedział, że będę musiał brać jakieś tam  proszki. A ja mam dość proszków. Następnych. Ja czuję, że to mi wcale nie pomaga. A zresztą, ja wcale nie chcę przestać z nimi rozmawiać , a może, może jakbym wziął te proszki, to już bym ich wcale nie widział? Dlatego nie mówię tacie i ty, Beauvisse Dalemieux, też musisz przysiąc mi na słowo Beauvisse'a  Dalemieux, że nikomu nie powiesz!

            - Okej. Przysięgam! – Beau przystanął. – Ale ty, Iwo Kralu, też musisz mi coś dać w zamian.

            - Hm? – Janko również zatrzymał się w połowie ciemnego korytarza, najwyraźniej zaintrygowany.

            - Bo tata mówi zawsze, że jak się chce robić interesy, to nie ma tak, że coś za darmo. Bo wiesz, tata powiedział, że jak będę już duży, to cały jego in-te-res i cały dom i w ogóle wszystko, będzie moje i muszę już teraz znać za-sa-dy. No więc uczył mnie: taka bardzo ważna zasada to jest, że nie ma nic za darmo. I jak ktoś czegoś od ciebie chce, to ty też musisz coś od niego chcieć. No i teraz, na przykład, jak kolega w szkole coś chce odpisać, to ja mu każę mu dać pół śniadania, albo biorę za to dwie kuny! A od ciebie bym chciał, żebyś mi coś powiedział. Za to, że nie powiem o nikomu twojej tajemnicy.

            - Przecież ci mówię o wszystkim, Beau. Przyjaciołom się mówi o wszystkim, no nie? W książkach, które czytałem, zawsze tak robią. Nie wiem, jak w życiu. Ja przecież nie żyję, tak jak ty. 

            - No, w życiu chyba też. – Beau zamyślił się. – Ale nie wiem. Ja mam w szkole kolegów, ale oni nie są tacy jak ty. Oni nie mówią, takich rzeczy jak ty.

            - To chcesz powiedzieć, że jestem dziwadłem? – w nikłym świetle, wychylającym się zza kotar, można było dostrzec, że Janko, wciąż umazany własną krwią na twarzy, szczerzy szeroko swoje wielkie zęby. – Tylko ty i Gizelka... mówicie do mnie: Janko. Ojciec, gdy nie jest na mnie zły, zawsze mówi do mnie: Iwo, albo : Iwo Kralu... ale zawsze, zawsze gdy jest zły... - malec westchnął głośno – Właśnie wtedy... Gdy ojciec się na mnie wścieka, wtedy mnie tak nazywa. I jeszcze takie inne. Dziwadło, które zatruło mój padół, chodzące nieszczęście. Pokraka, trochę brzydkich słów. Raz nawet, Gizelka się popłakała, że nie powinien tak mówić.

            - Nie, nie, nie to chciałem powiedzieć! – Beau zaprzeczył zdecydowanym ruchem głowy. –Oni nie są tacy jak ty, ale to nic złego! Ja właśnie dlatego chcę się z tobą kolegować i tu przychodzę. Bo nikt na tamtym świecie, tam, gdzie ja żyję, nie mówi takich rzeczy, jak ty.

            Janko nic nie odparł na to porównanie. Może dlatego, że w żaden sposób nie mógł zweryfikować, jacy są ludzie, poza tymi, których zna z książek i nielicznych gości, czy lokatorów dworku Kralów. Nie wspomniawszy o jego wymyślonych przyjaciołach, których nazywał „duchami”. Beau Dalemieux niejednej nocy miał koszmary, po opowiadanych mu przez Krala historyjkach! Lecz, jednocześnie, działały one na niego uzależniająco: chciał coraz więcej i więcej, mimo, że w nocy ze wszystkich szaf wyłaziły potwory. Pod jego łóżkiem zaś, zamieszkał duch więźnia z  ze Starej Warowni, który w nocy, czasem dzwonił łańcuchami swych okowów.

             Oczywiście, to wszystko, to były tak naprawdę cienie drzew z ogrodu, twory dziecięcej wyobraźni. Duch więźnia natomiast, był tylko jamnikiem państwa Dalemieux, który lubił hałasować po nocy. Rano, duchy zamieniały się na powrót w cienie drzew, a wyjący z rozpaczy nad swym losem więzień polityczny, znowu był jamnikiem długowłosym. Same zaś opowiastki Janko Krala, wydawały się Beau jedynie ciekawymi historyjkami, które biedny, samotny chłopiec układał z nudów.

            Janko teraz podszedł do niego powoli, próbując udawać, że jego chwiejny krok, to tak specjalnie, żeby być majestatycznym. Z głową zadartą w górę, wpatrywał się w Beau tymi swoimi wielkimi, nieludzkimi oczami, kojarzącymi się bardziej z sową, albo jakimś zwierzęciem, niż z człowiekiem. Mimo, że był ponad rok starszy od Beau, w porównaniu z nim, miał wzrost i posturę sześciolatka.

            - Co chcecie wiedzieć, towarzyszu? – rzucił sarkastycznie, choć z absolutnie poważną miną.

            - Powiedz mi prawdę, proszę cię. O tym… dlaczego jesteś chory. I co ci jest. Nigdy tego nie mówisz. Ciągle tylko gadasz o tym, że będziesz umierał , a nie mówisz, na co. Ty się… taki urodziłeś?

            - Ale czy to jest w ogóle ciekawe? – Janko podszedł do okna i odchyliwszy kotarę, wlepił wzrok w chmury. – Ja lubię opowiadać tylko ciekawe historie. A to nie jest ciekawe. Prawdziwe historie, w ogóle rzadko kiedy są ciekawe!

            - A mam cię! – wrzasnął mały Dalemieux z ukontentowaniem. – Przyłapany, przyłapany! A mówiłeś, że historie, które ONI ci opowiadają, są prawdziwe! A teraz mówisz, że prawdziwe historie, nie są ciekawe! Przyznałeś się, że zmyślasz!

            - Nie zmy… - zaczął Janko, ale nie dane mu było skończyć, bo nagle zachwiał się, chwycił za głowę i upadł na podłogę.

             - Czekaj! – warknął na Beau. – Nie pomagaj mi. Ja sam. Tylko mi się w głowie zakręciło. To normalne, zaraz przejdzie. Nie wiem, jak było naprawdę, bo ja tego nie pamiętam… ale tata mówił, że miałem czaszkę popękaną na kawałki. Na kilka kawałków. I że się pozrastało, ale od tego właśnie, widzę ICH.

            - Czaszkę… na kawałki? – wyjąkał Beau. – A to tak można mieć i jeszcze po tym żyć?

            - Nie za bardzo. – Janko uśmiechnął się blado. – Wtedy, jest się takim… jak… ja. – dźwignął się wreszcie z posadzki. – Kiedyś, podobno byłem nor-ma-lny. Podobno, bo nie wiem i nie pamiętam. Jak byłem mały, to podobno... chciałem nauczyć się latać. Tata mówi, że wszedłem na taką wysoką wieżę...i skoczyłem. I myślałem, że polecę. W dole była jakaś kopa siana, ale... ja źle spadłem. Bo tam był płot i sztachety. A ja, wpadłem na ten  płot i ponadziewałem się na te ostre sztachety… niczym… świeży szaszłyczek! – Janko aż wyszczerzył zęby, prawdopodobnie podrajcowany, że udało mu się odnaleźć tak kwieciste porównanie.

             Beau natomiast aż się wzdrygnął. Żałował, że zapytał dzisiaj swojego przyjaciela o to, czemu jest chory. Najchętniej przerwałby całą tę straszną historyjkę, która, choć prawdziwa, była tak bardzo straszna, bardziej, niż niektóre historie duchów… ale najwyraźniej, było już na to za późno. Janko był w swoim żywiole, opowiadając mu o swoim wypadku, tak, jakby to była kolejna jego zmyślona historyjka.

            - Mały chłopiec, wpadł plecami na sztachety, uszkodził sobie kręgosłup i przebił oba płuca w kilku miejscach. – opowiadał Janko, mówiąc o sobie w trzeciej osobie, tak, jakby nagle nie było to o nim samym, tylko o jakimś bohaterze jednej z książek, które tak bardzo kochał czytać. – Gdy go znaleźli, był nieprzytomny… to znaczy… Wiesz, że ja przez pół roku spałem? – podniósł na Beau błyszczące z podniecenia oczy. – Ale gdy się obudziłem i zrosły mi się kości, okazało się, że już nigdy nie będę normalny. Jak spałem, to mi się płuca czymś zakaziły. Tata mówi, że to gruźlica, ale ja przeczytałem w encyklopedii medycznej, że gruźlicę nauczyli się już leczyć. To coś, jest jak gruźlica, że też, jak chorzy na gruźlicę, wypluwam z siebie krew i psują mi się kości. W moich płucach, wciąż się robią rany, od tych strasznych bakterii, które je zjadają. I chodzę coraz gorzej, jeśli nie zauważyłeś. Ja mam w ogóle zepsuty kręgosłup, ale kości też mi się psują i to boli. Ale to nie ma nazwy i nie da się wyleczyć. Więc, słuchaj Beau Dalemieux. – wycelował w niego palcem. – Nie mogę ci powiedzieć prawdy o tym, na co jestem chory, bo takiej prawdy nie ma. Nie można powiedzieć prawdy, która nie istnieje. Można tylko kłamać, a ty prosiłeś mnie o prawdę, więc cię nie kłamię. A czemu ty jesteś w ogóle taki blady? – przekrzywił głowę ze zdziwienia.

            - Bo to takie smutne… i straszne, to, co powiedziałeś! – wyjąkał mały Beau.

            - Straszniejsze, niż moje historyjki, co nie? – Janko wyszczerzył zęby. – Ale ja tam uważam, że to nudne. Moje chorowanie jest prawdziwe. Próbowałem ci to opowiedzieć tak, jakby opowiedzieli to w książce i dalej było nudne! A wiesz co? – pociągnął trzęsącego się Beau za rękaw. – Ja mam po tych sztachetach, takie dwie wielki blizny na plecach, po tym, jak mi tam powbijały i mnie rozpruły. Czasami na nie patrzę w lustrze. Są ogromne. Musiałem być naprawdę BARDZO ROZPRUTY. Chcesz zobaczyć?

            - Nie! – wrzasnął Beau, kręcąc zdecydowanie głową. – Ja… to było bardzo złe pytanie. Przepraszam cię... Iwo Kralu. To nie jest miłe, rozmawiać o tym, co cię boli i co ci się stało. To takie smutne…

            - Dalej uważasz, że moje życie jest ciekawsze do opowiadania, niż moje historyjki? – uśmiechnął się blado. – A właśnie, mam dla ciebie nową historię. Znowu widziałem w ogrodzie tego małego chłopca.

            - No i co? – Beau ożywił się, jako, że wyglądało to na koniec traumatycznej historyjki, której już wcale, a wcale nie chciało mu się słuchać.

            - A jednak, wciąż chcesz słuchać o tym, co ONI mi mówią! – ucieszył się Janko. – Teraz, nie uciekł. Pamiętasz, wtedy jak chciałem za nim iść, zniknął mi między drzewami. Ja, nie mogę biegać, a on był niezwykle szybki. A może wcale nie był szybki. Rozpłynął się w powietrzu, jak oni wszyscy, gdy akurat nie mają ochoty opowiadać historii. A teraz… teraz sam do mnie podszedł, gdy siedziałem pod drzewem i czytałem. Powiedział mi, że nazywa się Iwo Kral,  tak samo jak ja. I ogólnie, to nie był za miły. Powiedział mi, że to wcale nie jest mój dom, tylko jego i mam się wynosić.

            - Wszyscy tak mówią! – orzekł Beau tonem znawcy. – Prawie każdy, o którym opowiadasz, zawsze ci tak gadał!

            - No i dlatego się tym nie przejmuję. On i tak nie może mnie stąd wyrzucić. Niektórzy tak gadają, bo większość ludzi, którzy ich widzą, boi się ich. A ja, wcale a wcale się ich nie boję. Oni są ludźmi, tylko takimi niewidzialnymi. Ci, którzy każą się wynosić, kiedyś tutaj mieszkali. Kiedyś, zanim mój ród kupił ten dom. – zamyślił się Janko. – Ale paru z nich, widziałem potem na portretach, wiszących w holu. To, byli moi przodkowie, Beau! – oświadczył z dumą. – Albo na starych zdjęciach, co znalazłem na strychu. Dlatego wiem, że są prawdziwi. Oni chyba są czasem tacy dla nas niemili, bo myślą, że to oni wciąż tutaj mieszkają, a ja jestem obcym, który wszedł im do domu.

            - Ale co jeszcze mówił ten chłopiec? Opowiadaj, opowiadaj!

            - Bardzo ciekawą historię. Ale, chodźmy. Bo poza tym chłopcem , bo jest ważny, to nie chciałem ci dziś opowiadać żadnych historyjek. Nie będzie żadnych strasznych historyjek.

            - Ej no, ale czemu? – oburzył się Beau, ruszając za Kralem, chwiejnie stąpającym przez marmurowy korytarz.  – To co będziemy robić? Przecież… - chciał zapewne powiedzieć ‘’z tobą nie da się robić niczego innego’’, ale w porę ugryzł się w język.

            Nie mógł przestać myśleć o sztachetach przebijających płuca jego przyjaciela. Tak bardzo było mu go żal, choć nie chciał, żeby tamten dostrzegł, że odczuwa jakąkolwiek litość. Janko Kral mógł być dziwny, a w dodatku, być całkowicie świadom swojej dziwności. Ale na pewno nie można mu było odmówić dumy małego hrabii, która w jego przypadku wydawała się tak bardzo absurdalna!

            - Ze mną nie da się robić nic innego, bo jakbyśmy zaczęli się normalnie bawić, pewnie dostałbym takiego napadu kaszlu, że bym umarł, prawda? – Janko odwrócił się ku niemu, wciąż z tym swoim bezczelnym, zupełnie nieadekwatnym uśmiechem. – A jednak, nie opowiem ci żadnej dłuższej historyjki. Trochę za karę, za to, że chciałeś, żebym ci opowiadał nudne rzeczy o mojej chorobie. A trochę dlatego, że chciałem ci dzisiaj coś pokazać. Coś wyjątkowego. Chodź.

            Janko, skręciwszy w jedną z odnóg korytarza, stanął przed dużymi, dębowymi drzwiami, rzeźbionymi w wijące się, secesyjne lilie. Położył rękę na klamce.

            - O tym, też ani słowa twojemu ojcu, Beau. – puścił doń oko. – Tata nie pozwala mi tutaj wchodzić samemu. Mówi, że tutaj jest dużo rzeczy, na które jestem uczulony i od tego będę gorzej kaszlał. Ale… - Janko nacisnął fikuśną klamkę.

            Podwójne drzwi, skrzypnęły niby tajemne wrota i oczom Beau Dalemitta ukazał się największy zwierzyniec, najbardziej fantazyjna menażeria zwierząt, jakiej nie widział nawet w ogrodzie zoologicznym w Paryżu, do którego raz zabrał go na wakacjach ojciec.

            Wielkie niedźwiedzie ryczały zawzięcie, stojąc na dwóch łapach, a naprzeciwko, szczerzył ku nim kły lampart. Wilk wył tuż obok do nieistniejącego księżyca, lisia matka prowadziła gromadę swoich młodych, a jelenie toczyły ze sobą bitwę, prezentując okazałe poroża. Kruki rozdziawiały swoje dzioby, chcą wykrzyczeć swoje ‘’kra, kra!’’, szakal szykował się do skoku, a dziki kot syberyjski, podnosił łapę na gromadę łasic. Puchacz spoglądał na wszystko ze stoickim spokojem, pawie napuszyły swoje barwne ogony , a kobra nastroszyła krezę. Nad tym wszystkim, królował niezwykle okazały łeb dzika, który niczym król, spoglądał na wszystko z góry.

            I było ich jeszcze więcej i więcej; można było wymieniać godzinami, czego jeszcze nie posiadał  inżynier Kral w swojej kolekcji. Ta niesamowita menażeria miała tylko jedną wadę…

            - Ale klawe! – gwizdnął Dalemieux.

            - … one wszystkie, są tak naprawdę martwe. – odpowiedział Janko na nieistniejące pytanie.

            - Hę? – obruszył się Beau. – No wiem. Wypchane zwierzęta. Ja wiem, że twój ojciec ciągle gada, że u was przed wojną polowali. Mojego starego też chciał raz wyciągnąć, ale matka się czepiała . Coś z tym trzeba robić, no nie? – poklepał po głowie wypchanego wilka. – Ale fajowe! A patrz na tego. – wsadził rękę do rozwartej lwiej paszczy. – Normalnie przecież, to by mi rękę odgryzł, a tak to, rękę wsadzam, a on nic, dobre, ha, ha, ha!

            - Dla mnie, to smutne. – Janko spojrzał na wydurniającego się Beau nieprzytomnym wzrokiem.- Ja, widziałem je tylko tutaj. Albo w telewizji, na filmie. Na obrazkach. Ale te, są najbardziej jak te żywe, choć to… imitacja życia, nieżywe! – zacisnął powieki. – I pewnie nigdy nie zobaczę tych prawdziwych. Wiesz o czym marzę, gdy tutaj przychodzę?

            - Ty patrz, mam oszczep! – Beau dorwał się do jednego z wiszących na ścianie kłów słonia i teraz, zdjąwszy go, mierzył nim w ryczącego niedźwiedzia. – Będę polował, jak Murzyni w Afryce!

            - Oszczep trochę inaczej wygląda… - Janko mimowolnie uśmiechnął się, widząc popisy swojego kumpla, który nie odróżniał kosztownej, wartej tysiące kun kości słoniowej, od afrykańskiej dzidy. – Wiesz, o czym marzę…? 

            Zamknął oczy i kontynuował, nie zważając na to, czy durny Beau słucha go, czy też nie.

            Przecież nie zawsze Dalemieux był w pobliżu. Czasami przychodził tu kilka razy w tygodniu, to z ojcem w interesach do inżyniera, to sam , a czasami i długimi tygodniami nie znajdował dla niego czasu. W dodatku, ojciec Beau uroił sobie, że choroba Krala może być zaraźliwa, toteż coraz bardziej krzywym okiem popatrywał na przyjaźń obu chłopców. A zresztą, Beau poznał go ledwie parę miesięcy temu. Wcześniej, Janko pozbawiony wspomnień i prawdziwego życia, był zupełnie sam w swoim świecie fantazji i marzeń, które, jak sądził, nigdy się nie spełnią. Nauczył się przez ten czas, snuć wszystkie swoje opowieści sam dla siebie, tak, jak robił to teraz.

            - Gdy tutaj przychodzę, wyobrażam sobie, że one wszystkie są żywe. I nie tylko żywe! Najpierw, były tylko moimi zwierzątkami, ale potem, okazało się, że potrafią mówić. Były moimi przyjaciółmi, bawiliśmy się i rozmawialiśmy. Ale pewnego dnia, zdałem sobie sprawę, że to tylko taka bajka, co nie? Powiedziałem sobie, że muszę coś zrobić. Przeczytałem taką jedną historię o alchemiku, który łapał zwierzęta i je wypychał, jak mój tata. Ale nie po to, żeby sobie robić z nich wystawę, jak w muzeum jakimś. Czy ty wiesz Beau, co to alchemik? Pewnie nie wiesz! To ktoś, kto wyrabia różne magiczne eliksiry. On, wierzył, że pewnego dnia wynajdzie taki eliksir, dzięki któremu wszystkie jego zwierzęta ożyją. Pracował ciężko dzień i noc i…

            Janko urwał, bo w pomieszczeniu zrobiło się nagle podejrzanie cicho. Czyżby Beau, obejrzawszy sobie salę z wypchanymi zwierzakami, nie zainteresowany historyjkami, którą NIE SĄ o duchach, wyszedł niepostrzeżenie, gdy on był zatopiony w swojej opowieści? Janko otworzył swoje wielkie ślepia i ujrzał coś, co jednak go zaskoczyło. A jednak, Beau Dalemieux tu był. Wciąż dzierżąc w ręku kieł słonia, tak jakby o nim zapomniał, sterczał jak kołek i wpatrywał się w Krala, jak urzeczony.

            - No!   - ponaglił go zniecierpliwiony. – No i co z tym eliksirem i ożywianiem?

            Janko uśmiechnął się, zadowolony, że jednak znalazł w tym głąbie słuchacza i zamknąwszy z powrotem oczy, kontynuował opowieść.

            - Pracował ciężko dzień i noc. I w końcu, ukończył swoje dzieło. Eliksir zadziałał: wypchane sokoły fruwały po całym pomieszczeniu, pantera rozdziawiła paszczę i zrobiła ‘’rroaar!’’, a dzik od razu pognał do kuchni i zeżarł wszystkie kartofle, które gospodyni ugotowała na obiad! – Janko parsknął śmiechem.

            -  Ale klawo. – Beau aż rozdziawił usta. – Ale co dalej… z tymi zwierzętami? Przecież… one były dzikie! Nie zjadły tego… czarodzieja?

            - Alchemika. – poprawił Janko. – Nie wiem. – wzruszył ramionami. – Nie doczytałem akurat dalej, ale jeśli chcesz, to może być, że go zjadły. Lubisz przecież takie straszne historie! A każda historia, może się kończyć, jak tylko zechcesz. Od tego są przecież historie. Ale nie obchodzi mnie za wiele, co było dalej. Przecież powiedziałem ci, że TO JA, musiałem coś zrobić z moimi zwierzętami. Ale nie jestem tak mądry, żeby wymyślić taki eliksir. Przynajmniej naprawdę. Bo zawsze, mogę sobie wymyślić o tym historyjkę, czyli to prawie tak, jakbym zrobił to naprawdę! Wymyśliłem więc historię, w której to ja, stworzyłem ten eliksir. Posłuchaj, jak tego dokonałem! Oblałem nim wszystkie martwe zwierzęta mojego ojca. I wszyscy moi przyjaciele byli żywi! – uśmiechnął się z rozmarzeniem. – Wszystkie zwierzęta, naprawdę ożyły. A przynajmniej, w historii, którą stworzyłem, wydarzyło się to wszystko naprawdę!

            - A nie bałbyś się, że cię zjedzą? Tak, jak zjadły tego alchemika? – Beau spojrzał podejrzliwie na rozwartą paszczę jednego z niedźwiedzi, tak, jakby ostre zęby miały za chwilę rozszarpać go na strzępy.

            - To w twoim zakończeniu go zjadały! – oburzył się Janko. – W moim, nie. Przecież ci mówiłem, że to są moi przyjaciele, których w swojej historii ożywiłem. Zabrałem je wszystkie do ogrodu, gdy tata wyjechał w interesach. Biegaliśmy razem pomiędzy drzewami, a tamten ogromny orzeł, wziął mnie w swoje szpony i latał ze mną nad domem! Wyobraź sobie to Beau, ja latałem!

            - Ja też latałem! – ożywił się Beau. – Mój tata kupił ostatnio własny samolot! Chociaż, mały jest trochę, nie jak te takie na lotniskach. – skrzywił się. – Ale, zabrał mnie raz ze sobą.

            - E tam, to nie to samo.-  odparł Janko. – W samolocie, jesteś zamknięty. A gdy jesteś wolny, w powietrzu, wznosisz się nad ziemię, czujesz wiatr… ja latam czasem w moich snach i ja to wszystko czuję, Beau. Stąd wiem, jak to jest, gdy jesteś w powietrzu. – rozmarzył się.

            - Nic ciekawego. – Dalemieux wzruszył ramionami. – Jak jesteś w górze, to nic ciekawego nie widać. Wszystko się robi małe jakieś takie,a w ogóle to chmury wtedy wszystko zasłaniały i to wyglądało jak kopa śniegu w Szwajcarii! Nuda! – skwitował.

            Janko posłał mu tylko ironiczny uśmieszek w rodzaju ‘’nie znasz się’’ i kontynuował.

            - Na początku, sądziłem, że wszyscy moi przyjaciele, gdy ich ożywię, zostaną ze mną na zawsze. Będziemy razem się bawić i opowiadać historyjki. I nigdy już nie będę samotny. Ale pomyślałem, że to nie w porządku! Gdy zwróciłem im życie, nie miałem prawa traktować ich jak swojej własności. Stwierdziłem, że pozwolę im wybrać. Te, które będą chciały, zostaną ze mną, a te, którą chcą być wolne, niech sobie idą do lasu, do dżungli, gdzie będą chciały! Chciałem, żeby zostały ze mną tylko te, które naprawdę mnie kochają. A nie te, które bym do tego zmusił, podczas gdy one będą tylko udawać moich przyjaciół, a tak naprawdę, wciąż będą tęsknić za dziczą!

            - I co, zostały z tobą?

            - Większość… odeszła. – Janko omiótł menażerię smutnym wzrokiem. – Ale kilka zostało. Powiedziały, że to dlatego, że to dzięki mnie są żywe… i będziemy przyjaciółmi już do mojej śmierci, a może nawet i do końca świata… - chłopiec nie dokończył, bo najwyraźniej tak długa rozmowa, była trochę ponad jego siły.

            Zaniósł się kaszlem, chowając twarz w ramionach, żeby stłumić wszelkie odgłosy, jak to miał w zwyczaju. Ale tym razem, było naprawdę źle. Jego wielkie oczy niemal wyszły na wierzch, sam Janko zaś, zbladł jak ściana. Kuląc się, spadł przy okazji z pustego postumentu, na którym dotychczas siedział, machając nogami i snując swoją historyjkę.

            - Janko! – Beau dopadł do niego, przerażony nie na żarty. – Nie wygłupiaj się! Może… może jednak oni mają rację, że nie możesz się męczyć? Kiedyś… kiedyś w ten sposób umrzesz! Chodź… pomogę ci dojść do łóżka… - Beau, łamiąc niewypowiedzianą zasadę, podniósł półprzytomnego chłopca i posadził z powrotem na postumencie.

            Kaszel ustąpił, ale było widać, że mały uparciuch bardziej się forsuje, niż ma siłę w ogóle jeszcze tu przesiadywać. Podniósł wściekłe i zaczerwienione oczy na Dalemieux. Z jego ust, znowu ciekła krew. Wyglądał trochę, jak jedna z bestii z jego opowieści.

            - Leżąc w łóżku umrę, chodząc po domu i rozmawiając z tobą, też umrę. Wolę umrzeć, żyjąc przez chwilę, niż czekając na śmierć. – odpowiedział hardo, ocierając krew rękawem, na którym poprzednia krew już zdążyła przyschnąć, a który znowu był cały czerwony. – To chyba powiedział jakiś mądry pisarz. A może jakiś bohater. A może ja sam sobie tak teraz wymyśliłem. A wiesz w ogóle, po co ten alchemik chciał się nauczyć ożywiać wypchane zwierzęta?

            - Też chciał… żeby jego przyjaciele byli żywi? – wyjąkał skołowany Beau, oglądając się z przestrachem w stronę rzeźbionych drzwi.

            Ba, bo to raz już oberwało mu się za to, że rzekomo to on wyciąga z łóżka tego małego świrusa? Może i do końca jeszcze nie rozumiał, dlaczego się tak denerwuje, ale czuł, że pewnego dnia, ten atak kaszlu nie skończy się kolejną zuchwałą i niezbyt dlań zrozumiałą odzywką Krala, rodem z książek wziętą, a czymś bardziej tragicznym. I to on, Beau Dalemieux, będzie winien tego, że nikogo nie zaalarmował.

            - Nie! – Janko pokręcił głową. – Pamiętaj, to wciąż moja historia! To ja ożywiłem wszystkie moje zwierzęta, nie alchemik. U alchemika – ściszył konspiracyjnie głos – To był eksperyment naukowy. Naukowcy, wszystko najpierw testują na zwierzętach. Tak się robi. On, testował na wypchanych zwierzętach. On chciał się nauczyć… jak ożywiać martwych ludzi. Wtedy, nikt tak naprawdę by nie umierał. Gdyby ktoś umarł, można by go było po prostu wypchać, a potem wynaleźć taki eliksir. I go na niego wylać, żeby ożył. Beau. – podniósł wzrok na małego Dalemieux. – Czy chcesz być moim przyjacielem na zawsze?

            - Oczywiście! – zapewnił gorączkowo Beau. – Przecież… przecież jesteś moim PRAWDZIWYM przyjacielem. Bo, nie jesteś taki jak wszyscy. I nawet jak będę dorosły i tata da mi całą swoją firmę i willę, a ja pojadę w świat i będę jeździł po świecie, to zawsze znajdę czas, żeby tutaj do ciebie przyjść i …

            - Wystarczy. – Janko uciszył go, zatykając mu usta drobniutką dłonią, jeszcze ze smugami przyschniętej krwi. – Jeśli chcesz być moim przyjacielem na zawsze, musisz mi coś obiecać. Obiecaj mi, że jeśli umrę… to wypchasz mnie tak samo, jak mój tata wypycha te zwierzęta. A potem, naprawdę wymyślisz ten magiczny eliksir, dzięki któremu znowu ożyję. Obiecujesz?

            Beau podrapał się po głowie i już chciał się zaśmiać serdecznie, sądząc, że Janko żartuje. Ale nie. On mówił śmiertelnie poważnie. Podniósł na Beau przymknięte powieki i wtedy, Beau chyba po raz pierwszy widział, żeby Janko płakał.

            - Obiecuję. – wyszeptał, chociaż nie miał pojęcia, jak w ogóle się wynajduje magiczne eliksiry, które wskrzeszają zmarłych.

            - A jeśli nawet ci się nie uda, to jeśli mnie wypchasz,zostanę tak jakby z tobą na zawsze. – Janko otarł łzy i znowu zaświecił zębami. – Tak, jak moje wypchane zwierzątka. Zawsze będziesz mógł sobie wyobrazić, że ze mną rozmawiasz i że jestem żywy! Dzięki temu, będę dla ciebie żył wiecznie… Tak, jak duchy. Bo wiesz Beau, ONI też mi to zawsze mówią. Że oni, wcale nie są nieżywi. Oni po prostu, będą żyli wiecznie. Tylko ludzie tego nie rozumieją i mówią, że są martwi. Ale ty nie widzisz duchów, tak jak ja, więc nie będziesz mógł ze mną rozmawiać, gdy już umrę. – podsumował żałobnym głosem.

            - Miałeś już nie opowiadać dzisiaj strasznych historyjek! – wzruszony Beau siorbnął nosem.

            - To było straszne? – Janko wzruszył ramionami. – To była bajka! Ach, nie. Nie przeszkadzaj mi! – parsknął nagle, celując oskarżycielsko palcem w miejsce, gdzie według Beau, była tylko pusta ściana.

            - To ten chłopiec. – oznajmił Janko, wskazując na pustą przestrzeń.

            Beau przetarł oczy ze zdumienia i aż nimi zamrugał. Nie pomogło. Dalej we wskazanym przez Krala miejscu, widział tylko ścianę. Przetarł oczy po raz drugi. Bez rezultatu. Po raz pierwszy zdarzyło się, żeby Janko w jego obecności twierdził, że widzi ducha! Zazwyczaj, opowiadał mu, że widzi je tylko wtedy, gdy jest sam. Teraz - Janko zachowywał się, jakby rozmawiał z prawdziwą osobą.

            - Mówiłem ci, że nie lubię, gdy mi przeszkadzacie, gdy ktoś inny jest ze mną w pokoju, albo gdy jestem zajęty! Że co? – zmarszczył nagle brwi. – Przestań wygadywać takie rzeczy! Kłamiesz, kłamiesz! – jego wymęczone oczy zalśniły łzami – To ty się stąd wynoś! WYNOŚ SIĘ, słyszałeś?! – wydarł się ochrypniętym już i tak głosem, po czym, znowu chwycił go atak, kaszlu.

            - Janko, przestań! – przerażony Dalemieux chwycił go ponownie, żeby ten nie spadł znów na ziemię. – Ej no! Nie musisz tak cudować i udawać, że oni tu są, żebym chciał cię słuchać! Przecież i tak chcę!

            - Udaję?! – wychrypiał oburzony Janko Kral. – Przecież on tam stał! – wycelował palcem w pustą przestrzeń.

            - Ale przecież tam nikogo nie ma! Nie nabierzesz mnie!

            - Teraz go nie ma, bo poszedł. Ale powiedział mi coś bardzo niemiłego. Dlatego się tak zdenerwowałem. – zmarszczył brwi.

            - Hm? Co ci powiedział? – zainteresował się Beau.

            Oczywiście, był święcie przekonany, że Janko udawał, że KOGOŚ tam widzi. Najwyraźniej uznał, że samo opowiadanie o duchach robi się nudne, a kto wie, czy straszenie Dalemieux'a zza kotary w ciemnym korytarzu, nie wydawało mu się tak zabawne, że postanowił wystraszyć go po raz kolejny. ‘’A taką figę, nie nabiorę się! ‘’ – pomyślał dumny z siebie Beau.

            - Bo widzisz. – Janko spuścił głowę. – Gdy wtedy, powiedział mi, że ma na imię tak samo jak ja, opowiedział mi też, jak umarł. Wiesz, że ja lubię ich pytać o to, jak umarli. On umarł, podczas wojny. W ogóle on tylko tak gadał, że to jego dom, na początku. Bo on, chociaż ma na imię Janko Kral i jest z Raguzy, to wcale nie tutaj umarł. Umarł w prawdziwym pałacu na wsi, którego już nie ma. No i byli podczas Wielkiej Wojny z mamą i tatą w tym pałacu, bo myśleli, że na wsi są bezpieczni. To znaczy, jego tata kazał im tam zostać, jemu i jego mamie. Myśleli, że jak się schowają w piwnicach, to przeczekają wojnę. Ale przyszli żołnierze, którzy chcieli, żeby im oddać ten pałac, żeby zrobić sobie z niego koszary. A oni nie chcieli tego pałacu oddać, bo to była ich siedziba rodowa. W nocy, przyszło wojsko i wszystkich pozabijało! A potem podpalili pałac, a nikt we wsi nie chciał im pomóc w obronie, bo nazywali ich ka-pi-ta-li-sta-mi. I mówili, że dobrze im tak. I ten chłopiec i jego mama, udusili się od dymu w piwnicach… Te wszystkie historie z wojny są takie podobne! Kto wie, może ja bym też umarł, jakbym urodził się wcześniej. – zamyślił się. – Ale może to i nieprawda! On chyba jest kłamczuchem, gorszym ode mnie, bo gdy ja wymyślam jakieś historyjki, to mówię, że są zmyślone! A on – Janko przeszedł w ponury ton. – Przyszedł mi tutaj specjalnie to powiedzieć, żeby mnie zdenerwować. Że ten jego tata, którego wtedy na wsi nie było, to jest teraz mój tata i ja mu go ukradłem.

            - Nudna historia. – oświadczył Beau. –Ja wolę, jak opowiadasz, jak ktoś się wieszał, albo jak kogoś zamordowali, o. A tu się tylko udusili.

            - Mówiłem ci, że prawdziwe historie, zawsze są nudne. A ten duch, jest prawdziwy. Gdybyś mógł je widzieć, to pewnie dziś byś go nawet poznał. –Janko uśmiechnął się blado. – Chociaż… - zawiesił się. – Beau, a jeśli on mówi prawdę?

            - A idźże! – oburzył się Beau. – Nawet tak nie wymyślaj! Takich rzeczy, że twój tata nie jest twoim tatą, nie wolno wymyślać! To nie jest śmieszne, ani nic!

             - On mnie nienawidzi. Mój tata mnie nienawidzi. – Janko spojrzał poważnie na swojego przyjaciela. – Z osób, które istnieją naprawdę, tylko Gizelka i ty mnie kochacie. I Rimbaud, oczywiście! – skinął na wielkiego, spasionego rudego kocura bez jednego oka, który wślizgnął się niepostrzeżenie do pokoju. Teraz, wskoczył małemu na kolana i łasił się doń przymilnie. – To też się niedługo może skończyć. – westchnął Janko, głaszcząc kota. – Tata wymyśla, że na niego też mam uczulenie. Już mi zabrania z nim spać. Nienawidzi mnie, jak nic.

            - Nie mów tak! – oburzony Beau aż nim potrząsnął. – Nie wolno tak mówić na rodziców! Wszyscy rodzice kochają swoje dzieci. – wyrecytował sztampową formułkę, powtarzaną mu przez ojca.

            Formułkę, w którą sam niespecjalnie wierzył, gdy jego własnego ojca poniosło i wymyślał mu od ‘’głąbów’’. Ale przecież kupował mu wszystko i zabierał w ciekawe miejsca, więc… chyba go kochał, no nie?

            - Twój tata na pewno cię kocha. – powtórzył bez przekonania.

            Janko spojrzał tylko na niego z kpiną, wciąż głaszcząc kota. I nie był to wzrok dziewięcioletniego dziecka, które opowiada historyjki żywcem wyjęte z książek Edgara Allana Poe. To był wzrok zupełnie dorosłej osoby schowanej w ciele małego dziecka, osoby, która próbuje za wszelką cenę zrozumieć, o czym mówi jego rówieśnik, jeszcze powtarzający wszystkie cnoty na pamięć, wszystkie cnoty wbijane mu do głowy przez wszechwiedzących dorosłych. A przynajmniej, świetnie wychodzi mu udawanie, że go rozumie. 

            - Na dziś wystarczy. – oświadczył, pozwalając Rimbaudowi wdrapać się na swój kark. Kocur zamruczał z ukontentowaniem i owinął się wokół szyi małego, niby ruda etola. – Naprawdę źle się czuję. Położyłbym się do łóżka. A jeszcze muszę się przebrać, żeby nie widzieli, że było tak źle. Ty też już idź, Beau. Bo spóźnisz się na kolację.

            - A… zobaczymy się niedługo, prawda? – zapytał Beau, lekko zawiedziony, że jednak dzisiaj Janko nie uraczył go żadną historią z dreszczykiem.

            Dziś też opowiedział straszne rzeczy… ale straszne inaczej. W ten prawdziwy sposób, który przestaje być zabawny.

            - Jeśli nie umrę towarzyszu, jeśli do tego czasu nie umrę, to pewnie tak. – uśmiechnął się Janko i odwróciwszy się plecami, z Rimbaudem wokół szyi, powlókł się w stronę drzwi. Beau odprowadził wzrokiem tego tonącego w mroku, małego chłopca.

            Małego chłopca, który teraz, zbyt dorosły z winy życia, którym przyszło mu żyć, miał tak naprawdę schować siebie samego, głęboko w sobie. Aby obudzić go w sobie, gdy będzie mu to potrzebne. Aby pozostać tym małym chłopcem, żyjącym w swoim wymyślonym świecie - na zawsze. 

*******

Jeżeli podoba ci się moja twórczość, dorzuć grosik i pomóż mi ożywić moją historię!

https://zrzutka.pl/5t842p

Dzięki! 

~ Anu Yas

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Część kolejna, oraz dlaczego to jest już bez sensu, a jednak dla mnie ma sens.

  Nie było mnie tu dobry tydzień. Takie tam- zwyczajne powody. Może wątpię, może miałam trochę takiej zwyczajnej pracy... Gratki dla mnie - ...